Mieszkańcy bombardowanych terenów mówią o nieprzerwanych atakach oraz ostrzale w ciągu nocy. Jeden Amerykanin zginął, a kilku zostało rannych. Zginęło także kilku Afgańczyków. Widziano również amerykańskie samoloty szpiegowskie monitorujące rejon. Jednak jak powiedział anonimowy dowódca sił afgańskich na razie nie jest prowadzona żadna operacja lądowa.
Siły amerykańskie, stacjonujące na lotnisku we wschodnim Afganistanie w mieście Chost 70 kilometów od Gardezu, zostały zaatakowane rakietami oraz ostrzelane dziś rano. Informację podał rzecznik miejscowej Rady, czyli Szury. Amerykanie odpowiedzieli ogniem oraz nalotami, jednak na razie nie ma doniesień o ewentualnych ofiarach lub stratach.
Przedwczoraj, silny opór ze strony pozostały jeszcze talibów zmusił siły amerykańskie oraz afgańskie oddziały rządowe do wycofania sie do pobliskiego miasta Gardez, około 150 kilometrów od Kabulu oraz 32 kilometry od miejsca walk. Według wcześniejszych doniesień po napotkaniu oporu Amerykanie pierwszy raz użyli bomb termobarycznych. Wytwarzają one po wybuchu podciśnienie i "wysysają" z powietrza tlen w promieniu 200-u metrów.
Według pakistańskiej gazety "The News", oporem talibów i al-Kaidy na obszarach Arma i Szahikot kieruje młody Afgańczyk, Saifur Rehman, syn Nasrullaha Mansura, jednego z przywódców walk przeciw wojskom radzieckim w latach 80-ych.
Amerykanie ustawili liczne posterunki na drogach idących z Gardez by uniemożliwić talibom i członkom al Kaidy ucieczkę do sąsiedniego Pakistanu. Dodatkowo Pakistan wzmocnił kontrolę nad nielicznie zaludnionymi terenami graniczącymi z Afganistanem.
Afgańskie Ministerstwo Obrony w Kabulu podało, że dowodzone przez USA wojska alianckie mają dziś wznowić ataki lądowe.
