20 złotych za każdego pracownika co miesiąc miałby odprowadzać pracodawca, zatrudniający przynajmniej 20 osób. Pieniądze zgromadzone byłyby na indywidualnym koncie i doliczone do późniejszej emerytury. Przedstawiciele przedsiębiorców na pomysł patrzą przychylnie, ale oczekują jego modyfikacji. - W takiej formie to w żaden sposób nie motywuje do oszczędzania - mówi money.pl Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Lewiatan.
O tym, jak miałby wyglądać system dobrowolnego oszczędzania, powiedział "Gazecie Wyborczej" wiceprezes ZUS Marcin Wojewódka. Jego zdaniem dodatkowe odkładanie to jedyny sposób, by emerytury Polaków nie były głodowe. Do konkretnych decyzji jednak wciąż jeszcze daleko. Chcieliśmy dopytać o szczegóły u źródła, ale telefon rzecznika Zakładu milczy.
Podobny system już funkcjonuje, ale na zasadzie dobrowolności. Wiele firm zapewnia bowiem Pracownicze Programy Emerytalne, do których regularnie przelewa kilka procent wynagrodzenia. - Pracodawcy traktują PPE jako program lojalnościowy, tak samo jak pakiety medyczne czy sportowe - komentuje w money.pl Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Lewiatan i jednocześnie członek rady nadzorczej ZUS.
Według wiceprezesa Wojewódki, firmy należałoby "przymusić" do takiego programu lojalnościowego. Zresztą nie tylko on. W ramach trwającego właśnie przeglądu systemu emerytalnego podobne postulaty zgłosili również m. in. przedstawiciele Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego oraz były wiceminister finansów, a obecnie prezes Capital Strategy Stefan Kawalec.
Pracodawcy popierają pomysł, by propagować długoterminowe oszczędzanie, szczególnie że obecnie III filar jest zdecydowanie zbyt mało popularny. Zdaniem Jeremiego Mordasewicza jednak należałoby go zmodyfikować, by ciężar nie spoczywał tylko na firmach oraz by obowiązek nie zrujnował mniejszych przedsiębiorstw.
- Można to rozwiązać w taki sposób, że pracodawca dopłaca kilkadziesiąt złotych, ale tylko pod warunkiem, że pracownik robi to samo. W innym wypadku to nie zachęci ludzi do tego, by oszczędzać na emeryturę - zaznacza Mordasewicz. - Pozostawiłbym też dobrowolność niewielkim firmom usługowym, w których koszty pracownicze to często nawet 70 proc. wszystkich wydatków w firmie. Z kolei duże koncerny produkcyjne na pewno nie odczułyby kilku proc.
**Oszczędności z dala od państwa**
Dużo ważniejsze jest dla eksperta wyraźne rozgraniczenie takiego systemu od państwa. Co to znaczy? Przede wszystkim państwo nie powinno się do tego kapitału dokładać, ale automatycznie również nie mogłoby mieć nic do powiedzenia przy zarządzaniu środkami. - Motywacja do oszczędzania spada, gdy ludzie widzą ciągłe zmiany, wprowadzane przez polityków, a w ich efekcie oszczędności topnieją. Tak było chociażby z rozmontowaniem OFE - podkreśla ekonomista. I dodaje, że podstawą jest prywatny charakter takiego oszczędzania, "żeby nie kusiło".
Jako przykład podaje przy tym Nową Zelandię, w którym podobny system funkcjonuje i dobrowolnie oszczędza więcej niż połowa mieszkańców. Wszystko za sprawą jednego rozwiązania, które nie kosztuje zupełnie nic. - Każdy pracownik, który wchodzi na rynek pracy, jest automatycznie zapisany do programu dobrowolnego oszczędzania, z którego w każdej chwili może się wypisać - przytacza doradca Konfederacji Lewiatan. - Praktyka jednak pokazuje, że na takie działanie decydują się nieliczni, a zdecydowana większość oszczędza. U nas jest odwrotnie - żeby oszczędzać, pracownik musi wykonać jakiś wysiłek. I zazwyczaj tego nie robi.
Podstawą wyższych emerytur jest jednak dłuższa praca. Jeremi Mordasewicz przytacza przykład 40-letniej dziś kobiety, która przechodzi na emeryturę w wieku 60 lat. Jej świadczenie wyniesie ok. 1500 zł, a gdyby pracowała do 67. roku życia, to otrzymałaby nawet 2700 zł. - Musimy dążyć do tego, by proporcja pracy do pobierania emerytury wynosiła 3:1. A to oznacza 45 lat pracy i 15 lat emerytury - podkreśla członek rady nadzorczej ZUS. - Przy przejściu na emeryturę w wieku 60 lat żadne oszczędzanie nie pomoże, chyba że zarabiało się bardzo dużo. 60-letnia kobieta ma przecież przed sobą średnio prawie 25 lat pobierania świadczenia.
W tej chwili średnie emerytury wynoszą 50-60 proc. ostatniej pensji. Za kilkadziesiąt lat wskaźnik ten spadnie do nawet 30 proc, co wielu osobom nie wystarczy na zaspokojenie podstawowych potrzeb emerytów. Jeremi Mordasewicz zaznacza jednak, że o ile rzeczywiście wskaźnik ten jest dramatycznie niski, to wydatki emerytów są znacznie niższe niż młodych pracowników na dorobku.
- Emeryci nie muszą zazwyczaj spłacać kredytów mieszkaniowych, samochodowych ani utrzymywać dzieci. Mogą więc poradzić sobie z emeryturą niższą niż pensja - twierdzi doradca Konfederacji Lewiatan, choć dodaje, że w przypadku osób zarabiających średnią krajową, emerytury rzeczywiście są głodowe i muszą być wyższe. - Dlatego potrzebne jest m.in. dobrowolne oszczędzanie - puentuje.