- Najpierw nie wiedziałam, co powiedzieć. Później myślałam, że to żart. A na końcu zorientowałam się, że to wszystko dzieje się naprawdę. I właśnie nie mam pracy. Mam się spakować i już więcej nie przychodzić - mówi pani Helena.
Ma 69 lat. Przez całe życie była urzędniczką. W Milanówku zna ją prawie każdy. Uwag do jej pracy nie było. Dlatego nawet mimo tego, że jest już na emeryturze, poproszono ją o pracę w urzędzie na część etatu.
Pierwszy i dotąd ostatni raz z pracy została zwolniona podczas stanu wojennego. Ponad 30 lat temu. Jak sama wspomina, za flirtowanie z "Solidarnością". Drugi raz została zwolniona w połowie maja 2020 roku. Za udostępnienie na Facebooku jednego wpisu. Żaden tam hejt, żadna nagonka, nawet nie polityka. Ot, czysta informacja: w Milanówku będzie referendum w sprawie odwołania burmistrza Piotra Remiszewskiego.
Wpis jakich wiele na jej profilu. Udostępnia ciągle na Facebooku informacje co się dzieje w mieście, kto potrzebuje pomocy, czy o tym, że burmistrz złożył kwiaty z okazji święta Konstytucji 3 maja. Pani Helena pracuje w urzędzie praktycznie od zawsze, więc sprawy miasta to część jej życia.
W politykę nigdy się nie mieszała. Do rady miasta nie kandydowała, oficjalnie nigdy nikogo ani nie popierała, ani nie była przeciwko nikomu. Aż do teraz, gdy jej wpis został odebrany jako polityczny atak. A kilka dni po udostępnieniu wpisu na swoim prywatnym profilu, burmistrz zaprosił ją do swojego gabinetu. I wręczył wypowiedzenie.
- Przyznam szczerze, że spodziewałam się nagrody po 30 latach pracy, a nie zwolnienia. Nie było żadnej dyskusji, żadnych pytań. "Dziękuję, pani już tutaj nie pracuje". Tylko tyle usłyszałam - opowiada.
I jak przekonuje, informacja o terminie referendum w mieście, jest dla niej taką samą informacją, jak każda wzmianka o wydarzeniach w regionie.
- Nikt nie chciał słuchać tłumaczeń. Ani burmistrz, ani jego zastępca, ani kadrowa, która siedziała obok - mówi. Efekt? Rozwiązanie umowy o pracę za wypowiedzeniem. Helenie zostały trzy miesiące okresu wypowiedzenia, ale do pracy wracać już nie musi. Jest zwolniona z tego obowiązku.
W uzasadnieniu do wypowiedzenia umowy pierwsze dwa punkty to właśnie… opis udostępnienia wpisu w mediach społecznościowych. I jego interpretacja.
"Pracodawca powziął informacje o poniższych działaniach: upublicznienie w mediach społecznościowych treści popierających inicjatywę odwołania burmistrza przed upływem kadencji, co bezsprzecznie daje podstawy do stwierdzenia, iż jest pani zwolenniczką inicjatywy referendalnej, a także jest zaangażowana w działania przeciwko pracodawcy" - czytamy w uzasadnieniu.
- To jakiś żart. Nie organizowałam ani nie komentowałam tej inicjatywy. Poinformowałam o dacie. Udostępniłam wpis organizatorów, to oczywiście prawda i jej się nie wypieram. Od tego do popierania inicjatywy jest jednak chyba daleko - ripostuje.
Powód numer dwa? To "niezachowanie lojalności wobec burmistrza, który jest pracodawcą".
Jak czytamy w uzasadnieniu, problemem było "propagowanie treści agitujących do poparcia grupy osób przeciwnych pełnieniu przez pracodawcę powierzonego mu w demokratycznych wyborach stanowiska". Burmistrz pisze o sobie jako pracodawcy, choć de facto tym jest nie on, a jego urząd.
W dokumencie znalazł się też trzeci powód zwolnienia. To "przetrzymanie dokumentów". - Burmistrz chyba sam nie wiedział, co wpisać. Zarzuca mi przetrzymywanie dokumentów w trakcie epidemii, gdy urzędowi prawnicy w ogóle nie byli dostępni. Są służbowe maile, które to potwierdzają. Gdy sytuacja się uspokoiła, dokumenty powędrowały dalej, sprawa się toczy, Milanówek niczego nie stracił - opowiada Helena.
Poprosiliśmy burmistrza Milanówka o komentarz. Na służbową skrzynkę wysłaliśmy krótką listę pytań: czy jego zdaniem reakcja jest współmierna do czynu. Poprosiliśmy o odpowiedź, ale do dziś jej nie otrzymaliśmy.
Sprawą zainteresowały się natomiast lokalne media. "Zwolnienie zamiast życzeń" - tak sprawę opisuje "Bibuła Milanowska".
Pani Helena nie zdecydowała jeszcze, czy ze sprawą powędruje do sądu pracy. - Jestem na 99 proc. przekonana, że tak zrobię. Ta cała historia to kuriozum. Mam jednak swoje lata i nie wiem, czy jestem gotowa na sądowe przepychanki. Wszyscy mnie jednak do tego przekonują - tłumaczy urzędniczka.
Jak opowiada, przez chwilę sądziła nawet, że "dobrze się złożyło". I tak z pracy miała rezygnować pod koniec roku. - Nie jestem najmłodsza, pracuję o wiele dłużej niż wynosi wiek emerytalny. Planowałam jednak odejść, bo czas zrobić miejsce młodszym. Miałam nadzieję jednak na inne pożegnanie - opowiada.
Poprosiliśmy eksperta, by ocenił szanse jej sporu w sądzie pracy. - W procesie pracodawca musi przekonać sąd, że nie może dalej zatrudniać pracownika. W tym przypadku będzie to raczej trudne - ocenia prof. Monika Gładoch, ekspert rynku pracy.
- Odnoszę wrażenie, że wypowiedzenie dotyczy pojęcia "dbania o dobro zakładu pracy" jako podstawowego obowiązku pracownika. W tym przypadku pracodawcy będzie trudno udowodnić, że działanie pracownicy w jakikolwiek sposób temu dobru zagrażało lub że je naruszyła - ocenia prof. Monika Gładoch. Zastrzega, że o zasadności lub nie ostatecznie decyduje sąd.
Zwolnienia za wpisy w mediach społecznościowych w Polsce nie są niczym nowym.
W marcu pracę straciła pielęgniarka, która na Facebooku poinformowała o brakach w wyposażeniu szpitala. Do pracy miała wrócić po burzy w mediach. Dostała jednak warunek: wyprze się wszystkiego i nie będzie już dłużej rozmawiać z mediami. Nie zgodziła się. W tej sprawie interweniował zresztą Rzecznik Praw Obywatelskich. Sytuację komentował również minister zdrowia. Zwolnienia za krytykę nie popierał.
Sąd Najwyższy w jednym z wyroków (z 2013 roku) uznał, że pracownik ma prawo do krytyki pracodawcy na prywatnym profilu w mediach społecznościowych. Warunkiem jest jednak dbanie o dobro zakładu pracy oraz zachowanie w tajemnicy służbowych informacji. W innym wyroku (z 2005 roku) Sąd Najwyższy uznał, że w takich sprawach zawsze liczą się intencje pracownika. SN uznał, że przesłanki do wypowiedzenia są wtedy, gdy pracownik o pracodawcy wyraża się w sposób wulgarny.
Orzecznictwo w tej sprawie nie jest jednak spójne. "Dziennik Gazeta Prawna" przed laty opisywał sprawę bankowca, który stracił pracę za… zdjęcie z puszką piwa. Jeden z klientów poskarżył się, że "utracił do niego zaufanie". Wystarczyło.
- Nie mam burmistrza wśród znajomych w mediach społecznościowych. I chyba już nie będę mieć - mówi Helena. Od dnia wręczenia wypowiedzenia ma 21 dni na wniesienie odwołania. Na przełomie maja i czerwca musi zdecydować.
Imię bohaterki na jej prośbę zostało zmienione.
Masz newsa, zdjęcie, filmik? Wyślij go nam na #dziejesie