- Coraz więcej Polaków zaczęło się przekonywać do ślimaków - mówi w rozmowie z money.pl Paulina Duda-Michałowicz z firmy Pauland Snails Ślimak Szczeciński.
To jedyna hodowla ślimaków jadalnych w Szczecinie i jedna z nielicznych w całym województwie zachodniopomorskim.
Pani Paulina działa na rynku od 2013 roku. Przez pewien czas eksportowała na całą Europę, ale zrezygnowała. - Zraziliśmy się jednak po tym, jak zagraniczny kontrahent przez dwa lata nie zapłacił za kilka ton wysłanych ślimaków. Postanowiliśmy więc skoncentrować się na rynku polskim - opowiada.
Okazało się, że również nad Wisłą popyt na jadalne ślimaki jest na tyle duży, że biznes można spokojnie rozwijać, nie patrząc na zagranicę. Firma pani Pauliny zaczęła dostarczać produkt do restauracji w całym kraju. Aż przyszedł lockdown.
Kluczowy moment
- Zamówienia z restauracji i hoteli niemal zupełnie się skończyły, bo te są zwyczajnie zamknięte. Nie możemy też obecnie niestety liczyć na pomoc ze strony państwa - mówi Paulina Duda-Michałowicz. Tymczasem nadchodzi kluczowy moment w roku dla każdej hodowli ślimaków.
- Przełom lutego i marca. To w tym czasie rozpoczynamy reprodukcję. Musimy wszystko przygotować, nagrzać pomieszczenia. Przy takich powierzchniach oznacza to gigantyczne koszty. Zastanawiamy się więc, czy to w ogóle robić. I na jaką skalę, skoro nie wiemy, kiedy restauracje się otworzą i kiedy będą zamówienia - tłumaczy właścicielka hodowli.
- Były myśli, czy zamknąć naszą hodowlę. Ale szkoda tylu poświęconych lat i pasji. W tej chwili sytuacja jest niezwykle trudna, stać nas co najwyżej na pokrycie rachunków. A te rosną, bo rosną koszty prądu czy wody, nie wspominając już o innych podwyżkach. Tymczasem od początku pandemii cena ślimaka spadła już o mniej więcej 50 proc. - dodaje pani Paulina.
Aby znaleźć alternatywne źródło przychodu, postanowiła wyjść poza dotychczasową bazę klientów.
Ślimak dla Kowalskiego
- Zgłasza się teraz coraz więcej osób, które chcą spróbować naszych produktów. Na przykład nasi sąsiedzi ze szczecińskiego Skolwina ruszyli na pomoc. Wiele osób było zaskoczonych, że taka hodowla znajduje się właśnie u nas. Mamy nadzieję, że zamówienia ze strony prywatnych osób nieco nam pomogą, sprawią, że przetrzymamy ten czas. Bo to są smaki, które naprawdę warto poznać - dodaje.
Przed pandemią zamówienia od osób prywatnych stanowiły margines działalności Pauland Snail. Klientów zgłaszało się może kilkunastu na tydzień, z wyjątkiem okresu przedświątecznego, gdy było ich więcej. Teraz, jak mówi pani Paulina, to od tego, czy zwykli ludzie polubią ślimaki, zależy przyszłość jej biznesu.
Szacuje się, że większych hodowli ślimaków jest w Polsce kilkanaście. We wszystkich nastroje nie są najlepsze. Co gorsza, trudno być optymistą względem najbliższej przyszłości. Wiadomo, że władze zarówno Polski, jak i innych europejskich krajów nie mówią jeszcze o szerokim otwieraniu gospodarek. A nawet gdy to się zacznie, to branża gastronomiczna odmrażana będzie na końcu.
- Faktycznie jest to problem. Nasz towar trafia głównie do barów i restauracji w całej Europie. W porównaniu do sytuacji sprzed pandemii sprzedajemy teraz o 50-70 proc. mniej - słyszymy w firmie Snailspol spod Grudziądza.
W przeciwieństwie do hodowli ze Szczecina, grudziądzki zakład nie koncentruje się na polskim rynku, a eksportuje ślimaki na zachód Europy.
Jak słyszymy u hodowców, nieliczne polskie firmy zaczynały coraz bardziej wyrabiać sobie markę w Europie. Chociaż wschodnia konkurencja nie śpi. - Coraz trudniej nam przychodzi konkurowanie z przedsiębiorcami z Ukrainy. Mają oni bardzo niskie ceny i coraz częściej tym przekonują włoskich czy francuskich restauratorów - mówi Paulina Duda-Michałowicz.
Czytaj też: Tarcza PFR 2.0. Branża beauty apeluje o pomoc. "Wiele firm rozważa zamknięcie działalności"