Damian Szymański, money.pl: Idzie burza?
Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego: Burza? Raczej "perfekcyjny sztorm". I nie idzie, a już tu jest.
Co masz na myśli?
W tym samym momencie zadziałał zbiór kilku czynników, który bezpośrednio wpływa na nasze portfele. Po pierwsze, obserwujemy rosnące zapotrzebowanie na dobra wszelakie, co ma związek ze znacznie szybszym, niż zakładano, odbiciem gospodarczym po pierwszych falach pandemii. Istniejące zasoby – i to zarówno surowców, gotowych produktów, jak i ludzi nie są w stanie odpowiedzieć na te potrzeby. Ekonomia nazywa to kryzysem podażowym.
Po drugie, w dostawach są liczne ograniczenia, wynikające z tego, że surowce ziem rzadkich występują przede wszystkim w Azji i to tam są fabryki, które je przetwarzają m.in. na mikroczipy. Do Europy transportowane są ze znacznym opóźnieniem bądź w ogóle te łańcuchy handlowe obecnie nie istnieją.
Po trzecie, obserwujemy odroczony popyt konsumpcyjny Polaków oraz większe zapotrzebowanie na energię, ale to już na całym świecie.
Po czwarte, mamy pełzający kryzys energetyczny z Rosją, która ograniczając dostawy gazu, chce przyspieszyć otwarcie Nord Stream 2 oraz rosnące ceny certyfikatów emisji dwutlenku węgla podnoszące ceny energii w Europie.
Czyli inflacja szybko nie spadnie.
Ryzyko odkotwiczenia się oczekiwań inflacyjnych jest bardzo wysokie. Przy wzroście inflacji na poziomie ponad 6,8 proc. obawy Polaków co do dalszych podwyżek mogą rosnąć, więc reakcja NBP musiała być stanowcza. Jednak rzeczywiście, wysoka inflacja stanowi zagrożenie dla naszego wzrostu gospodarczego w przyszłym roku.
Zespoły makroekonomiczne jeden po drugim obniżają perspektywy wzrostu PKB w 2022 r. dla naszego kraju. Pytanie, czy my de facto posiadamy instrumenty, żeby z inflacją walczyć. Prezes NBP wciąż powtarza, że większość czynników, które ją wywołują, jest poza jego zasięgiem.
Bo to prawda. Ceny energii są podbijane przez geopolitykę, silne odbicie gospodarcze, ale też przez spekulantów. Bank centralny nie ma nad tym władztwa. Co możemy zrobić? To, co np. robią Hiszpanie, gdzie ceny energii rosną o ok. 40 proc., a rząd tnie zyski firm energetycznych, aby obniżyć im rachunki. Ale szczerze, to zbyt dużo możliwości nie mamy. Podatki na wydobycie surowców też nie są jakoś przesadnie wysokie na tle Europy. Moim zdaniem więc jedynym rozwiązaniem jest pomoc najuboższym obywatelom za pomocą rekompensat, bonów, dofinansowań.
Czyli co? Mamy zagryźć zęby?
Przejdziemy przez zimę z nieco wyższą inflacją, ale później efekty statystyczne wygasną i powinna ona nieco opaść. Pomożemy najuboższym, by nie odczuli tak bardzo wzrostu skutków wzrostu cen. Bardzo wysokie stopy procentowe są dla nas zagrożeniem.
Zagrożeniem? Dla kogo? Chodzi ci o zwykłych Polaków czy przedsiębiorców?
Póki rosną wynagrodzenia, nie bałbym się aż tak bardzo drożejących rat kredytów dla gospodarstw domowych. Znacznie więcej niepokoju mam w stosunku do firm. W ich kontekście rosnące ceny kredytów mogą być zabójcze dla inwestycji prywatnych, które wciąż są w Polsce na niskim poziomie. A to z kolei oznaczałoby, że jedno ze źródeł wzrostu gospodarczego zacznie nam wysychać. Miałoby to też wymiar strukturalny, bo przy starzejącym się społeczeństwie i malejącej liczbie osób zdolnych do pracy, przedsiębiorcy będą odczuwać narastającą presję płacową. Gdy nie będą inwestować w nowe technologie, maszyny, ceny urosną jeszcze bardziej. To zamknięte koło, z którego bardzo trudno się wyrwać.
Ceny energii, a wraz z nimi ogólnie rosnące koszty dla firm to duży kłopot dla naszej gospodarki, ale...
...ale nie bierze się on znikąd.
Co chcesz powiedzieć?
Jestem przekonany, że w średnim terminie największym wyzwaniem dla polskiej gospodarki jest transformacja energetyczna. Certyfikaty CO2 w pandemii stały się jednym z narzędzi inwestycyjnych dla spekulantów, co przy obecnej polityce Unii Europejskiej oznacza, że koszty tej transformacji dla naszego kraju będą wyższe i trzeba je będzie przeprowadzić szybciej. Jeśli musimy do 2030 r. zredukować emisję o 55 proc., to oznacza radykalne przyspieszenie wszystkich związanych z tym procesów.
I jest to dla nas problem?
Bardzo wymierny. Weźmy na przykład branżę samochodową. W Niemczech będzie dochodziło do coraz większej specyfikacji w kierunku samochodów elektrycznych oraz dążenia do rozwijania technologii magazynowania energii. Dzisiaj tę pałeczkę trzymają Koreańczycy i Japończycy, którzy wytwarzają baterie do niemieckich samochodów. Nasi sąsiedzi muszą więc rozwijać tę technologię, aby przesunąć się w łańcuchu kreowania wartości dodanej.
No dobrze, ale w jaki sposób ma to wpływ na nas?
Niemieckie przedsiębiorstwa będą przepychać do Europy Środkowo-Wschodniej produkcję silników spalinowych oraz skrzyni biegów. Będziemy zmuszeni specjalizować się w odchodzącej technologii. Silniki benzynowe, diesle za kilkanaście lat odejdą do lamusa. Dla Polski nie oznacza to aż takich problemów jak dla Czechów czy Słowaków, gdyż posiadamy fabryki baterii do samochodów elektrycznych, ale na pewno w jakimś stopniu nas to dotknie.
Do tego ceny energii w ciągu kolejnych 20 lat mogą wzrosnąć dla najbiedniejszych Polaków o 50-100 proc. I będzie to oczywiście wiązało się z rosnącymi cenami surowców - węgla czy gazu, ale nie tylko.
Unijny system handlu uprawnieniami do emisji jest na razie domeną przemysłu. Ale już mówi się o wprowadzeniu ich w transporcie czy mieszkalnictwie. Obawiasz się takiego rozwoju sytuacji?
Powszechny obrót uprawnieniami do emisji jest nieunikniony. A to oznacza wzrost kosztów dla gospodarstw domowych. Jeśli certyfikaty emisji CO2 wprowadzimy na europejskie drogi, to oznacza, że koszt przejechania jednego kilometra benzyniakiem znacznie wzrośnie. To będzie niejako dodatkowy podatek oparty na rynkowej cenie certyfikatów, co ma wymusić na konsumentach zmianę auta na ekologiczne. To samo stanie się w naszych domach. Ocieplenie budynków oraz transformacja energetyczna wejdą również pod strzechy. Będziemy musieli budować domy oparte na OZE, dobrze przygotowane architektonicznie, aby energia, ciepło ubywały z nich jak najmniej, ponieważ będzie to dla nas znacznie bardziej opłacalne.
Co to wszystko oznacza?
Że koszt wyprodukowania czegokolwiek w Europie będzie rósł. I może być to zagrożenie dla konkurencyjności europejskiej gospodarki. Komisja Europejska obecnie uważa, że wzrost gospodarczy nie jest najważniejszy. Wajcha jest przesunięta w kierunku redukcji dwutlenku węgla. To stoi trochę w sprzeczności z naszym interesem, ponieważ my wciąż chcemy się rozwijać, bogacić i wzrost PKB jest dla nas znacznie ważniejszy niż w zachodniej, bogatej Europie.
Ale i tak przecież będziemy musieli tę transformację przeprowadzić, choćby ze względu na cła węglowe.
Zgadza się. O tym aspekcie się dość mało u nas mówi. Unia wprowadzi cła węglowe, co oznacza, że produkty z Chin, Bangladeszu, Malezji, które mają ślad węglowy, czyli nie są wyprodukowane dzięki zielonej energii, będą droższe. Jest to logiczne rozwiązanie, jeśli chcemy zmusić inne kraje świata, aby również zadbały o klimat. Polska, by nie stracić na konkurencyjności, także będzie musiała wytwarzać produkty dzięki zielonej energii. W przeciwnym razie dotkną nas cła i mniej odbiorców będzie chciało kupować nasze dobra eksportowe.
Czyli znów wracamy do inwestycji, a dokładnie do ich zupełnie niewystarczających poziomów.
Otóż to. Obserwujmy ten obszar, bo ten "perfekcyjny sztorm", o którym mówiliśmy na początku, może narobić nam więcej szkód, niż obecnie myślimy. Trzymam kciuki, że wyjdziemy z tego cało.