– Kiedy przychodziłem do pracy w urzędzie i nic nie robiłem, to byłem dobrym pracownikiem. Nawet jakieś nagrody otrzymywałem. Jak tylko podjąłem jakąś decyzję w zakresie spraw, za które wydział odpowiadał, to miałem od razu kilka kontroli – opowiada z gorzkim uśmiechem pan Zbigniew.
Po naszym ubiegłotygodniowym tekście pt. "Z urzędów odchodzą najlepsi ludzie. Ten, kto podpadł, żył z gołej pensji" napłynęło do naszej redakcji wiele komentarzy. Pan Zbigniew (prawdziwe dane do wiadomości redakcji), jest jedną z osób, które odezwały się do nas po powyższym materiale.
Jak opisuje, każda z kontroli (a raz była nawet z NIK-u) sprawdzała wyłącznie stronę formalną. Nikogo z kontrolujących nie interesowało, czy decyzja, którą wydał, miała sens merytoryczny, ekonomiczny, czy była korzystna dla miasta lub dla interesanta. Liczyło się tylko to, czy przy wydawaniu decyzji nie został naruszony jakiś przepis.
- Wolałem maksymalnie przeciągać sprawy i obstawiać się mnóstwem zbędnych często opinii i załączników, by później nie pisać wyjaśnień i się nie tłumaczyć – mówi nam wprost.
Trzymanie petenta na czas to powoli standard. Pan Sebastian załatwiając w urzędzie swojej podwarszawskiej gminy usłyszał od urzędniczki, że "szef nie lubi jak szybko wydaję dokumenty".
- Pani na początku była bardzo chętna do pomocy. Gdy przyszedłem odebrać dokumenty usłyszałem jednak, że szef może ją ukarać, za zbyt szybkie załatwienie sprawy. Granicę ustawiono w urzędzie na dwóch tygodniach czekania - opowiada.
Pomagasz? Będziesz miał kłopoty!
Pan Zbigniew tłumaczy, że w jego urzędzie także panowała zasada, by nie wychylać się z szeregu. Przestrzegano jej nawet w najdrobniejszych sprawach. - Pamiętam takie zdarzenie: przyjechał interesant - starszy już człowiek z odległej miejscowości i chciał jakiś dokument czy zaświadczenie. Prosił mnie, by nie musiał jechać drugi raz po odbiór ani żeby nie wysyłać pocztą, bo to trwa – opowiada pan Zbigniew.
Nasz rozmówca poprosił starszego pana, by poczekał na korytarzu. W tym czasie sam poszedł do szefa, by ten podpisał stosowny papier. Ten jednak, gdy dowiedział się, że, wniosek dopiero co wpłynął do urzędu, wylał mu na głowę kubeł zimnej wody. "Zgodnie z Kodeksem postępowania administracyjnego mamy na to 30 dni. Dlaczego robi pan wyjątki? Jaki ma pan w tym interes?" – miał zasypać pana Zbigniewa oskarżeniami.
"Niech czeka jak inni"– zawyrokował w końcu. – Myślałem, że spalę się ze wstydu przed interesantem – mówi nam były naczelnik wydziału.
Jakub Dybalski, rzecznik prasowy z Zarządu Dróg Miejskich w Warszawie zapewnia, że jego doświadczenie pracy w ZDM jest odwrotne.
Uważa on, że sensem pracy każdego urzędnika jest jak najszybsze i jak najbardziej rzetelne załatwienie sprawy z jaką zwraca się mieszkaniec. - Nie każdy do takiej pracy się nadaje i bywa, że z niektórymi osobami się rozstajemy - mówi Dybalski.
W urzędzie wszystko musi trwać
O tym, że w urzędzie wszystko musi trwać, przekonała się również pani Katarzyna z Ząbek. - Każda procedura ma określony przepisami czas i przyspieszyć jej zwykle nie sposób, nawet jeśli jesteśmy jedyną obsługiwaną osobą w urzędzie - mówi z przekąsem.
Katarzyna opowiada nam jak sprzedawała mieszkanie i potrzebowała zaświadczenia dotyczącego tego, że jej budynek nie znajduje się na obszarze chronionym Natura 2000.
- Byłam sama tego dnia, na korytarzu nie było poza mną nikogo. Miałam więc nadzieję, że uda się sprawę załatwić od ręki. Jednak urzędnik szybko wyprowadził mnie z błędu - opowiada kobieta.
Wyprzedzając jej ewentualną prośbę o przyspieszenie procedury, rzucił tylko zawstydzony: "Od ręki nic nie wydajemy. Trzeba będzie przyjechać jeszcze raz, albo wyślemy zaświadczenie pocztą w ciągu 14 dni".
Przykład idzie z góry
Hanna Skrzypczak, naczelnik Wydziału Edukacji i Kultury w Starostwie Wołomińskim podkreśla, że urząd w którym pracuje przeszedł w ciągu ostatnich dwóch lat istotne przeobrażenie i że jest on teraz bardzo otwarty na potrzeby interesantów.
Podkreśla jednak, że wydanie decyzji jest procesem. Wymaga skompletowania dokumentów, sprawdzenia ich i w końcu podpisu osoby upoważnionej, gdyż nie każdy urzędnik takie uprawnienie od starosty posiada.
Zapewnia też, że nie ma u nich zasady przewlekłości, ale nie każdą sprawę można załatwić od ręki. Wydając decyzję urzędnik musi dochować należytej staranności, gdyż podlega ona ewentualnemu zaskarżeniu.
Marek Wójcik, pełnomocnik zarządu i ekspert ds. legislacyjnych w Związku Miast Polskich zauważa jednak, że poziom usług w urzędach, nie tylko tych samorządowych, w ostatnich latach się odczuwalnie obniżył.
Doświadczeni urzędnicy odchodzą z pracy. Zarobki w budżetówce są niskie, najlepsi za takie pieniądze nie chcą pracować. Ludzie, którzy trafiają do urzędów, boją się ryzykować i podejmować aktywność, by się nie narazić przełożonym.
- Dzisiaj mamy rynek pracownika, który często czuje się jak przysłowiowe panisko. Łaskę robi, że obsługuje, bo przecież "za te marne pieniądze" pracować nie musi – mówi Wójcik, ale też dodaje, że takie przypadki to na szczęście wielka rzadkość.
Wójcik dostrzega w cyfryzacji państwa dużą nadzieję. – W działach obsługi klienta pojawili się urzędnicy, którzy uczą starsze osoby podstawowych umiejętności informatycznych. Pomagają im składać np. e-wnioski. To dobry kierunek, który usprawni proces obsługi i go przyspieszy – uważa Wójcik.
Urzędy pracy będą poszukiwać osób biernych zawodowo
Pan Zbigniew ma jednak na ten temat inne przemyślenia. Według niego nikomu nie zależy, by biurokracji było mniej, bo z niej się nieźle żyje. Udowadnianie zaś urzędnikom niekompetencji lub lenistwa to najgorsze, co można zrobić.
– Pracując już dla dużej firmy ubiegałem się o pozwolenie na budowę stacji benzynowej w pewnej małej miejscowości. Proces ten toczył się jednak bardzo powoli. Miejscowy urzędnik nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Kiedy zacząłem mu tłumaczyć, jak to powinno zrobione, zdenerwowany fuknął w moją stronę: "chce mieć pan rację, czy załatwić tę sprawę?" - wyjaśnia.