- Zdaję sobie sprawę z tego, że kiedy kopalnia zostanie zamknięta, ja również stracę pracę. W sumie i tak jestem w niezłej sytuacji, bo zarówno działająca, jak i likwidowana kopalnia, wymaga ochrony. Ale kiedy to dokładnie będzie? Nie wiem – mówi w rozmowie z money.pl Piotr. Nie chce podawać nazwiska. Jest byłym policjantem, ma 43 lata.
Jako emeryt zatrudnił się w ochronie jednej z kopalń Polskiej Grupy Górniczej. Dla tej pracy przeprowadził się na Śląsk, tu ma żonę i dom. Roboty ma sporo, takich jak on są dziesiątki. Kopalnie wymagają dużej ochrony, ściągają do nich byli policjanci, wojskowi, strażnicy graniczni. Mieszkają w wynajmowanych domach i mieszkaniach – w miasteczkach i wsiach dookoła kopalni życie jest tanie.
Piotr jest jedną z 400 tysięcy osób, które stracą pracę, gdy kopalnie zostaną w końcu zamknięte. Ale on nie ma żadnych gwarancji zatrudnienia, nie dostanie pieniędzy za dobrowolne odejście.
- Akurat dla mnie to nie problem. Rośnie mi staż pracy, składki emerytalne, nie zostanę z niczym – wręcz przeciwnie. Ale sporo ludzi pójdzie po prostu na bruk. Jakieś świadczenia wywalczyli sobie tylko górnicy, ludzie zajmujący się transportem, serwisem maszyn, dostawami towarów, mnóstwo osób – one nie mają żadnych osłon – mówi Piotr.
To nie jest problem jednej kopalni, ale całego sektora. Kilka tygodni temu rząd podpisał z górniczymi związkami porozumienie. Górnicy mają gwarancje zatrudnienia, dodatkowe świadczenia, potężne pieniądze za odejście z pracy. Tyle że wszystkich górników w Polsce jest nieco ponad 80 tysięcy, a kopalnie dają zatrudnienie (bezpośrednio i pośrednio) kolejnym 400 tysiącom osób.
To szacunki samorządu gospodarczego tzw. sektora zaplecza górniczego. Zatrudniani przez nich ludzie zajmują się usługami, serwisem, produkcją maszyn i urządzeń górniczych. Do branży zalicza się też placówki naukowo-badawcze i projektowe o profilu górniczym.
Kiedy górnicy pod koniec maja podpisali umowę z rządem, również szefowie firm z zaplecza zaczęli upominać się o swoje. Na razie nieśmiało, zaczęli od listu do premiera. Podkreślają, że już dziś borykają się z problemami, które mogą zahamować wydobycie węgla w Polsce. Bo kopalnie bez maszyn, transportu i całego zaplecza po prostu przestaną dostarczać węgiel. A nawet jeśli go wydobędą, to nie będzie komu i jak dowieźć go do odbiorców.
- W przypadku wygaszenia działalności dużej części kopalń w Polsce, pociągnie to za sobą szereg konsekwencji zarówno dla dostawców produktów i usług kopalni, jak i dla odbiorców węgla. Można się spodziewać przejściowych trudności, istotnego ograniczenia skali działania, ograniczenia zatrudnienia, a w skrajnych – i prawdopodobnie nierzadkich – sytuacjach likwidacji powiązanych z górnictwem podmiotów – alarmuje Górnicza Izba Przemysłowo-Handlowa.
Izba przypomina, że liczba przedsiębiorstw okołogórniczych waha się w zależności od źródeł od ok. 370 do ponad 900, a tworzą one od 110 do 130 tysięcy stabilnych miejsc pracy (choć liczby te mogą być znacząco zaniżone, na co wskazują szacunki sporządzane przez samorząd gospodarczy). Tylko w sektorze producentów maszyn górniczych w Polsce zarejestrowanych jest ok. 200 podmiotów.
Ich sytuacja już jest kiepska. Z badań zleconych przez GIPH wynika, że ponad 80 proc. firm zaplecza odnotowało spadki obrotów z branżą górniczą. Dla jednej czwartej z nich są to spadki zagrażające dalszej działalności. Dwie trzecie badanych przedsiębiorstw odczuło trudności związane z płynnością wynikające z problemów płatniczych branży górniczej.
Jedna trzecia badanych przedsiębiorstw deklaruje, że w sytuacji utraty wpływów od górnictwa, upadnie. Jednocześnie niemal dwie trzecie pracowników przedsiębiorstw okołogórniczych nie ma kompetencji, by natychmiast podjąć pracę w innej branży.
Branża apeluje, by nie pomijać jej w rozdzielaniu środków służących transformacji. Zwraca też uwagę na fakt, że założony pierwotnie 30-letni okres wygaszania biznesu górniczego nie jest już realny i tak naprawdę trwa wyścig z czasem. Transformacja nabrała przyśpieszenia po unijnym szczycie z grudnia 2020, kiedy polski rząd zgodził się podwyższenie celu redukcji emisji CO2 do 55 proc. do końca 2030 roku.
Zresztą skutki odchodzenia od węgla i braku perspektyw na inne zajęcie widać już w demografii Śląska. Dane Głównego Urzędu Statystycznego pokazują czarno na białym, że liczba mieszkańców województwa spada o kilkanaście tysięcy rocznie. Doszło do tego, że Katowice nie są już miastem 300-tysięcznym (290 553 mieszkańców), Sosnowiec nie jest 200-tysięcznym (197 586 mieszkańców) a Chorzów za kilka lat będzie miał mniej niż 100 tys. mieszkańców – obecnie mieszka tam ok. 107 tys. ludzi, ale znika przynajmniej tysiąc rocznie.