Brytyjski premier Boris Johnson zapewniał w tym tygodniu Brytyjczyków, że jego twarde stanowisko co do daty brexitu (31 października bez względu, czy uda się mu się renegocjować umowę rozwodową z Brukselą) przynosi skutki, bo Unia jest gotowa do rozmów o zmianach w obecnym projekcie umowie brexitowej. Johnson publicznie przekonywał o optymizmie po sierpniowych spotkaniach z Angelą Merkel oraz Emmanuelem Macronem, a jego stronnicy celebrowali "30 dni dane przez Merkel” na renegocjacje (pani kanclerz tłumaczyła, że to nadinterpretacja). Ponadto ludzie Johnsona w ostatnich dniach tłumaczyli w Izbie Gmin, że strach Unii przed gospodarczymi kosztami rozwodu z Londynem bez żadnego porozumienia (i zawartego w nim okresu przejściowego trwającego nawet do 2022 r.) pchnie ją do ustępstw co do irlandzkiego "bezpiecznika" (backstopu) gwarantującego, że po brexicie nie zostaną odtworzone żadne kontrole między brytyjską Irlandią i Irlandią Płn. – To tylko słowa. Kto w to wierzy – słychać jednak w Brukseli.
Londyn bez pomysłów
Brytyjscy negocjatorzy prowadzili w tym tygodniu rozmowy w Brukseli, ale ta – unikając publicznego zarzucania kłamstw Johnsonowi – dystansowała się od jego twierdzeń o „postępach” w sprawie zastąpienia "bezpiecznika" rozwiązaniami znośniejszymi dla Londynu. Ambasadorzy krajów Unii, którym w czwartek wieczorem [5.09] przedstawiono sprawozdanie z rozmów z Davidem Frostem (brytyjskim negocjatorem w sprawie brexitu) nie tylko nie usłyszeli o żadnych "postępach", ale też nie zapoznano ich z żadnym konkretnymi propozycjami Londynu, bo te po prostu – choć rozwód jest planowany na za osiem tygodni – w ogóle nie padły.
Zobacz także: Brexit. Ekspert: Potrzeba ulg zachęcających do powrotu do Polski
Ekipa Frosta miała w czwartek tylko ogólnikowo zaproponować okrojenie "bezpiecznika" do gwarancji braku kontroli osób na granicy w Irlandii, zachowania obecnych praw socjalnych, meldunkowych i pobytowych po obu jej stronach oraz do zachowania wspólnego rynku elektryczności w Irlandii. Jednak reszta miałaby sprowadzić się do wspólnej deklaracji UE i Londynu, że nie chcą odtworzenia "twardej granicy" w Irlandii, lecz konkretne rozwiązania – to nieakceptowalne dla Unii – miałyby być negocjowane dopiero po brexicie. A piątkowe (6.09.) sprawozdanie dla ambasadorów przy UE (po rundzie rozmów z Frostem) trwało kwadrans, bo "nie było wiele do opowiadania".
W irlandzkim "bezpieczniku" chodzi m.in. o uniknięcie granicy VAT-owskiej czy też "regulacyjnej" z kontrolami norm towarów eksportowanych z Wlk. Brytanii (lub reeksportowanych za jej pośrednictwem) do Irlandii, czyli na unijny wspólny rynek. Pierwotnie Unia proponowała pozostawienie Irlandii Płn. we wspólnym rynku z resztą UE, ale – co okazało się nie do przełknięcia dla Londynu – to wyodrębniałoby Irlandię Płn. w ramach Wielkiej Brytanii pod względem prawno-gospodarczym. Dlatego rząd Theresy May uzgodnił z Brukselą drugi wariant "bezpiecznika", czyli tymczasowe pozostanie całej Wlk. Brytanii w unii celnej z UE przy mocnym związaniu Irlandii Płn. wieloma zasadami wspólnego rynku (nieliczne z nich rozciągałyby się na resztę Wielkiej Brytanii). Forsowanie tego rozwiązania z unią celną, którą zwalczał m.in. Johnson, zablokowało ratyfikację umowy i doprowadziło do dymisji premier May.
Czego chce Izba Gmin?
Ponadpartyjna większość w brytyjskim parlamencie zbuntowała się w tym tygodniu przeciw Johnsonowi i jest na drodze do ostatecznego zatwierdzenia prawa "blokującego brexit bez umowy", czyli zmuszającego premiera, by poprosił Brukselę o odroczenie brexitu do stycznia 2020 r. w razie braku ratyfikacji porozumienia o wyjściu w UE przed końcem października. – Problem w tym, że Izba Gmin nie chce umowy wynegocjowanej przed prawie rokiem przez Theresą May, nie chce brexitu bez żadnej umowy, a także nie chce odwołania brexitu. A jednak ostatecznie Brytyjczycy muszą coś wybrać – mówi unijny dyplomata zaangażowany w sprawy rozwodu między UE i Londynem.
Kolejne już, trzecie odroczenie brexitu wymagałoby – jeśli oficjalnie poprosi o to rząd Wlk. Brytanii - jednomyślnej zgody wszystkich pozostałych 27 krajów Unii. Zanosi się, że zgodziłby się na niedługie odsunięcie rozwodu, gdyby ten czas był potrzebny Brytyjczykom na przedterminowe wybory w listopadzie bądź na ewentualne powtórne referendum co do brexitu. Ostatniej wiosny Donald Tusk lobbował na rzecz jak najdłuższego odroczenia, by – jak miał tłumaczyć innym przywódcom - "nie porzucać rosnącej większości Brytyjczyków chcących pozostać w UE". Jednak zwolenników takiego podejścia jest teraz w Brukseli bardzo niewiele.
– Lepiej przeprowadzić teraz brexit bez umowy niż trwać w zawieszeniu przez kolejny rok lub dwa lata - tłumaczył Marcel Fratzscher, ekspert z niemieckiego ośrodka DIW.
Najgorsza jest niepewność
Wiele dużych firm już przestało naciskać w Brukseli na odraczanie brexitu, bo obecna niepewność – dalsze działanie przy Wlk. Brytanii w UE oraz jednoczesna ciągła gotowość do brexitu bez umowy – tylko generuje spore dodatkowe koszty. – Ich lobbyści tłumaczą, że lepiej mieć chaotyczny brexit teraz niż za pół roku – mówi nam jeden z urzędników UE. Z kolei firmy małe, a nawet średnie – jak tłumaczy nasz rozmówca – "i tak nigdy nie przygotują się dostatecznie na brexit" i już nastawiają się na konfrontowanie się z jego problemami (m.in. celnymi w handlu z Brytyjczykami).
Nieuporządkowany brexit po stronie unijnej najmocniej uderzyłby w Irlandię, która jednak – podobnie jak Bruksela – liczy, że koszty gospodarcze zmusiłyby Londyn do szukania szybkiego pobrexitowego porozumienia handlowego z UE. A ta wtedy odświeżyłaby żądanie "bezpiecznika". Komisja Europejska – głównie z myślą o Irlandczykach - zaproponowała w tym tygodniu, by na wypadek nieuporządkowanego brexitu uruchomić te fundusze awaryjne z budżetu UE, które zarezerwowano na pomoc w wypadku klęsk żywiołowych.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl