Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Z jednej strony spostrzeżenie to wydaje się oczywiste. Wiemy, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Z drugiej strony jest jednak coś zabawnego w tym, że owo pragnienie zwiększenia dochodu jest tak uniwersalne. Nieco niepokojące może być to, że ten wyścig wydaje się nie mieć końca. A to by oznaczało, że jeśli chodzi o wielkość dochodów, nigdy nie będziemy nasyceni. Z tym stanowiskiem można już jednak polemizować. Zobaczmy jednak, czy nie jest to zjawisko ograniczające się tylko do Stanów Zjednoczonych.
Mówiąc wprost i bez ogródek: nie, jest ono globalne. I wydaje się odzwierciedlać jakąś głębszą prawdę o człowieku. A niektórzy powiedzieliby, że nie jest to prawda o człowieku, co najwyżej prawda o kulturze kapitalistycznej kształtującej globalne wzorce. Niezwykle interesujące badanie w interesującym nas kontekście przeprowadziła grupa badaczy pod przewodnictwem psychologa z Uniwersytetu Oklahomy Andrew Jebba. Wyniki dociekań zostały opublikowane w prestiżowym czasopiśmie naukowym Nature Human Behavior.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pieniądze dają szczęście?
Jebb i reszta nie przyglądali się jednak aspiracjom, ale związkowi dochodów i szczęścia. Swoje wnioski oparli na danych zaciągniętych z sondaży Gallupa obejmujących ponad półtora miliona ludzi na całym świecie. Co się okazało? Po pierwsze, że - w dużym uproszczeniu - osoby z mniej zamożnych krajów "szybciej" osiągają satysfakcję ekonomiczną. O ile "punkt nasycenia" pozytywną ewaluacją życia zachodni Europejczycy osiągali, zarabiając rocznie ok. 100 tys. dolarów, tak mieszkańcy Afryki Subsaharyjskiej osiągali go na poziomie 40 tys. dolarów.
Osoby z wyższym wykształceniem - a wykształcenie koreluje z zarobkami - osiągały satysfakcję z życia przy dochodzie 115 tys. dol. Osoby, które ukończyły tylko szkołę podstawową doświadczały najwyższego życiowego spełnienia, zarabiając 70 tys. dolarów rocznie.
Jeśli zastanawiacie się, jak wygląda uśredniony, globalny "punkt nasycenia" satysfakcji z życia w kontekście zarobków, to wynosi on 95 tys. dolarów rocznie. Naukowcy przyglądali się jedynie jednoosobowym gospodarstwom domowym. Do tego badania jeszcze wrócimy.
Klasa średnia w Polsce
To teraz przyjrzyjmy się rodzimemu kontekstowi. Światło na całą sprawę rzuca raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego "Klasa średnia w Polsce" z 2019 r. PIE przyjrzał się aspiracjom dochodowym z podziałem na klasy społeczne (w dokumencie znajdziemy tylko informacje na temat klasy niższej i średniej, brak jest natomiast danych odnoszących się do klasy wyższej). Co się okazuje? Klasa niższa ma niższe aspiracje ekonomiczne niż klasa średnia. Ale obie grupy społeczne chcą zarabiać więcej, niż zarabiają.
Członkowie klasy niższej uważali, że dochód w wysokości 3700 zł netto pozwoliłby na swobodne zaspokojenie potrzeb rodziny. Warto jednak zrobić inflacyjną korektę. Przypomnijmy, że skumulowana inflacja od 2019 r. wyniosła aż 40 proc. Dodajmy więc do powyższej wartości wysokość inflacji. Z poprawką na tę zmienną, aspiracje finansowe klasy niższej dzisiaj wynosiłby około 5200 zł netto (kolejne dane będą uwzględniały powyższą korektę). A jaki był wówczas dochód klasy niższej? Około 2700 zł na rękę. To teraz przejdźmy do klasy średniej.
Jej zarobki z korektą na inflację do około 6500 zł. A ile potrzeba byłoby członkom tej grupy społecznego do "swobodnego zaspokojenia potrzeb rodziny"? Niemal 9400 zł netto.
Jak widzimy, jest to nieco inne podejście niż te, które widzieliśmy w badaniach Andrew Jebba. Nie chodzi bowiem o związek obecnych dochodów z satysfakcją życiową ile o to, jak wygląda postrzegana kwota, która dałaby szczęście ankietowanym.
A więc czy rzeczywiście jest tak, że ta drabina nie ma końca? Czy nasze apetyty nigdy nie mogą być nasycone, ponieważ kiedy zarabiamy więcej, to chcemy zarabiać jeszcze więcej? Intuicja niektórych osób podpowiadałaby właśnie to: kiedy dostajemy podwyżki, to nie tylko zaspokajamy potrzeby, które wcześniej nie były zaspokojone. Zaczynamy również inaczej konsumować i chcieć więcej niż chcieliśmy. Zamiast ciuchów z sieciówek rozglądamy się za ubraniami od modnych projektantów, zaczynamy szukać niszowych perfum, chodzić do droższych restauracji.
Swoją drogą jest to jedno z wyjaśnień tego, dlaczego czasem, kiedy inflacja jest na niskim poziomie, postrzegamy ją jako podwyższoną. Kiedy awansujemy ekonomicznie, to nie rzeczy drożeją, to my zaczynamy kupować te przedmioty i usługi, które do tej pory były poza naszym zasięgiem. Co powoduje, że subiektywnie zaczynamy zauważać drożyznę. Drożyznę, której nie ma.
"Punkty nasycenia"
Na zadane powyżej pytanie częściowo w zasadzie już odpowiedzieliśmy. Wróćmy do badania Andrew Jebba. Pamiętacie Państwo, że mówiliśmy o "punktach nasycenia" życiową satysfakcją w kontekście dochodu? A no właśnie. Okazuje się, że wraz ze wzrostem naszych wypłat - uśredniając - rośnie nasz poziom szczęścia. I tu pojawia się bardzo interesująca rzecz. Jeśli mamy do czynienia z punktami nasycenia, to znaczy, że po ich przekroczeniu musimy liczyć się ze spadkiem parametru, jakim jest ocena jakości życia. I według badań Jebba tak właśnie się dzieje. Uśredniając - punkt maksymalnie wysokiej oceny jakości życia wypada w okolicach wspomnianych 95 tys. dolarów rocznie na jednoosobowe gospodarstwo domowe. Po przekroczeniu tej kwoty satysfakcja z życia zaczyna spadać. Tak, tak przynajmniej według przytaczanych badań można zarabiać za dużo.
Skąd bierze się zjawisko? Badacze mówią o tym, że może wynikać z faktu, że zarabianie naprawdę bardzo dużych pieniędzy może być stresujące, izolować od rodziny czy zabierać czas, który moglibyśmy przeznaczyć na inne rzeczy takie jak kultywowanie ulubionego hobby. Badania te są zresztą zgodne z klasycznymi wynikami opublikowanymi w 2010 r. przez noblistów ekonomicznych Daniela Kahnemana i Angusa Deatona. Ci stwierdzili, że w przypadku amerykańskich gospodarstw domowych punktem nasycenia są okolice 75 tys. dolarów rocznie. Po korekcie na inflację dzisiaj byłoby to koło 105-110 tys. dolarów.
W tej opowieści w ostatnim czasie pojawił się jednak pewien wyłom. Otóż w 2021 r. na łamach prestiżowego "Proceedings of the National Academy of Sciences" Matthew Killingsworth opublikował badanie, z którego wynika, że wraz ze wzrostem dochodu szczęście w zasadzie rośnie w nieskończoność. Nie posługiwał się on jednak danymi z ankiet sondażowych tak jak Jebb, a wcześniej Deaton i Kahnemann. Badani przez Killingswortha mieli zainstalowane w telefonach apki, które w losowych momentach pytały ich o poczucie szczęścia. Następnie badacze zestawiali odpowiedzi z dochodami osób biorących udział w eksperymencie. Okazało się, że tak precyzyjne instrumentarium pomiarowe pozwala stwierdzić, że im jest się bogatszym, tym częściej odczuwa się szczęście. Nie ma żadnych punktów nasycenia. Więcej pieniędzy oznacza - uśredniając - więcej pozytywnych emocji. Killingsworth tłumaczy to w prosty, hedonistyczny sposób - za pieniądze można kupić sobie wolność od trosk oraz dobra i usługi na jakie ma się ochotę.
W poszukiwaniu finansowego szczęścia
Jest jednak niezwykle ważna rzecz, która wyłania się z badań nad związkiem dochodu i poczucia szczęścia. I która jest istotna w kontekście naszych aspiracji dochodowych. Otóż im jesteśmy zamożniejsi, tym kolejne wzrosty dochodów cieszą coraz mniej. Wpływ podwyżek na dobrostan jest widoczny najbardziej u najbiedniejszych osób. Ekonomiści nazywają to zjawisko malejącą krańcową użytecznością dochodu (czy też: konsumpcji). Możemy to sobie wyobrazić jako chęć napicia się wody podczas gorącego dnia. Pierwsza wypita szklanka wody po spędzonych kilku godzinach w 30-stopniowym upale będzie niemal na wagę złota. Druga też nas będzie cieszyć, ale mniej. Trzecią również możemy spróbować wypić. Czwarta? No cóż, wypiją ją tylko nieliczni.
Jakie to ma znaczenie dla społeczeństwa? Że najistotniejsze jest ciągnięcie w górę najbiedniejszych. A później średniaków. To właśnie wzrost ich dochodów najbardziej poprawia dobrostan. Choć zamożni również korzystają na wzroście dochodów, to ta korzyść jest najmniejsza.
Kamil Fejfer, dziennikarz, analityk rynku pracy i nierówności społecznych
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl