Inflacja w Polsce we wrześniu wyniosła już 6,8 proc., co jest najwyższym odczytem od maja 2001 r. Przez wielu ekonomistów wzrost cen nazywany jest "ukrytym podatkiem", gdyż przynosi zwiększone wpływy do budżetu bez konieczności podnoszenia tradycyjnych danin jak VAT, PIT czy akcyza.
I podwyższoną inflację już w budżecie Polski widać. W okresie od stycznia do września 2021 r. wpływy podatkowe budżetu państwa były wyższe niż rok wcześniej o ok. 48,3 mld zł. Z samego VAT-u ekipie Mateusza Morawieckiego udało się uzbierać o 27 mld zł więcej niż rok wcześniej, co oznacza wzrost o ponad 20 proc.
Inflacja ma różne oblicza. To w Polsce staje się coraz niebezpieczniejsze
Te liczby nie biorą się same z siebie. Więcej kupujemy, a nasza gospodarka oparta przede wszystkim na pompowanej od lat przez rząd konsumpcji Polaków wciąż zadowala wzrostem - na ten rok spodziewana dynamika PKB może wynieść ponad 5 proc.
Problem robi się, kiedy ceny rosną za szybko, a tzw. oczekiwania inflacyjne się "odkotwiczają". Oznacza to, że każdy z nas, widząc, co dzieje się w naszym kraju, spodziewa się coraz wyższej inflacji i kupuje produkty wręcz na zapas, bo mogą zdrożeć jeszcze bardziej. To bardzo niebezpieczna spirala, którą ciężko zatrzymać. Jakie mogą być jej efekty? Ekonomiści, np. z mBanku, spodziewają się na przełomie roku inflacji rzędu 7-8 proc.
Inflacja uderza po portfelach. Widać to jak na dłoni
A dla przypomnienia, zdrowy wzrost inflacji wyznaczony przez Narodowy Bank Polski wynosi 2,5 proc. Tak szybki spadek realnej wartości złotego (za jednego złotego możemy kupować coraz mniej towarów i usług) bije przede wszystkim w portfele Polaków. I to na kilka sposobów.
Po pierwsze, uderza w nasze finanse, ponieważ za te same produkty trzeba płacić więcej pieniędzy.
Po drugie, nasze oszczędności wraz z rosnącą inflacją topnieją w zastraszającym tempie. Średnie oprocentowanie lokat długoterminowych nie przekracza 0,5 proc., więc tracimy średniorocznie na przeciętnej lokacie ponad 6 proc. w skali roku, nie uwzględniając podatku Belki wynoszącego 19 proc. od zysku.
Ale to nie wszystko. Dla wielu Polaków odczyty, które podaje GUS, i tak są zaniżone. Nic w tym dziwnego. Każdy z nas w subiektywny sposób postrzega wzrost poszczególnych produktów. Co jednak najgorsze, w polskim koszyku inflacyjnym zwiększa się udział kategorii konsumpcji o szybko rosnących cenach.
- Jest on najwyższy wśród krajów UE - zauważa Marek Rozkrut, główny ekonomista EY. To oznacza, że kupowane przez nas produkty drożeją znacznie szybciej niż średnio w Niemczech czy we Francji. Dlatego nasze kieszenie mogą być wystawione na znacznie większą próbę niż u naszych europejskich sąsiadów.
- Dla gospodarstw domowych inflacja ma tę cechę, że redukuje siłę nabywczą z trudem zarabianych pieniędzy. Za tą samą kwotę z czasem możemy kupić coraz mniej towarów i usług. Jednocześnie wraz z coraz wyższymi cenami do budżetu trafia więcej pieniędzy z podatków pośrednich, głównie z VAT i akcyzy - zauważał w rozmowie z money.pl Ireneusz Jabłoński, ekonomista i ekspert Centrum im. Adama Smitha.
Podkreślał on, że jest tu ewidentny konflikt interesów. Rząd dostaje więcej pieniędzy kosztem obywateli.
Wiele aspektów rosnącej inflacji
Mimo to pozytywny efekt "ukrytego podatku" dla polityków może być krótkotrwały. Już teraz, jak dowiedział się money.pl, realny wzrost płacy minimalnej (czyli taki skorygowany o inflację) może na początku przyszłego roku być ujemny. Takiej sytuacji nie mielibyśmy od wielu lat, co najbardziej uderzyłoby w najmniej zamożnych rodaków i niewiele pomogłyby obniżki podatków związane z Polskim Ładem, gdyż ekonomiści przewidują, że inflacja nie wróci do celu NBP nawet jeszcze w 2023 r.
Co przy takim obrocie spraw mogą robić ubożsi Polacy? Ograniczyć swoje finanse. To z kolei poprowadziłoby do ograniczenia wzrostu gospodarczego i zmiany przyzwyczajeń zakupowych. Kupowalibyśmy żywność tańszą i gorszej jakości, co odbiłoby się na naszym zdrowiu, wpływając na zwiększenie wydatków na służbę zdrowia. Efekt byłby odwrotny od zakładanego.
Co więcej, może to nakręcić spiralę spowolnienia, ograniczenia płac i wzrostu bezrobocia. Słowem: hamowania naszej gospodarki. A to - przy wciąż niewystarczających inwestycjach i szybko spadającej konsumpcji - przysporzyłoby nam poważnych problemów. I - znów - najbardziej odczułyby to osoby z najmniejszymi możliwościami finansowymi.
To m.in. dlatego, jak udało nam się ustalić kilka tygodni temu, rząd Mateusza Morawieckiego już w przyszłym roku może mierzyć się ze wzrostem ubóstwa w naszym kraju. Takiego scenariusza nikt jeszcze kilka miesięcy temu by się nie spodziewał.