Z wyjątkiem kilku ataków Al-Kaidy z przełomu wieków wszystkich innych zamachów w Rogu Afryki dokonali somalijscy dżihadyści ze sprzymierzonego z Terrorystyczną Międzynarodówką ugrupowania Al-Szabab. Zapewne to oni zaatakowali w sobotę w Nairobi.
Rodzimi talibowie pojawili się w Somalii pod koniec lat 90., gdy podobnie jak ich bracia z Afganistanu uznali, że szariat (prawo islamskie) jest ostatnim sposobem, by przerwać wyniszczającą kraj wojnę domową i zaprowadzić w kraju porządek.
W 2006 r. somalijscy talibowie rozgromili armie niezliczonych watażków, przejęli władzę w Mogadiszu i zaprowadzili w Somalii surowe rządy szariatu. Ich rządy skończyły się po pół roku, gdy Amerykanie, przestraszeni, że Somalia może stać się nową bazą Al-Kaidy, namówili swoją afrykańską sojuszniczkę Etiopię do zbrojnej inwazji.
Etiopczycy z łatwością rozbili talibów, ale inwazja szybko przekształciła się w krwawą okupację, a ta pomogła pokonanym dżihadystom odtworzyć oddziały i przystąpić do partyzanckiej wojny. W 2009 r. wyczerpane wojną etiopskie wojska wycofały się z Somalii, a do Mogadiszu wrócili talibowie, by obalić utworzony przy pomocy ONZ somalijski rząd, chroniony przez nieliczne oddziały Unii Afrykańskiej.
Latem 2011 r. ugandyjskim i burundyjskim żołnierzom z wojsk Unii Afrykańskiej toczącym boje z talibami znów przyszli z odsieczą Etiopczycy, którzy ponownie najechali na Somalię. Tym razem w inwazji na Somalię wzięła udział także namówiona przez Amerykanów Kenia, inna afrykańska sojuszniczka Zachodu. Kenijczycy przyłączyli się do inwazji także dlatego, że obawiali się, iż somalijscy talibowie znajdą naśladowców wśród licznej somalijskiej diaspory w Kenii, a także muzułmanów z okolic Mombasy, upominających się o autonomię i coraz bardziej wrogo nastawionych do prozachodniego rządu z Nairobi.
Somalijscy talibowie, wzięci w dwa ognie przez Etiopczyków i Kenijczyków, przegrali kolejną wojnę. Zostali wyparci z Mogadiszu, a w zeszłym roku stracili także swoją stolicę w Kismaju i tamtejszy port, będący dla nich oknem na świat i źródłem dochodów. Zdaniem znawców Somalii pokonani w stolicy i na południu kraju talibowie przekradają się do położonego na północy autonomicznego Puntlandu, by w tamtejszych górach przeczekać najgorsze, wylizać się z ran i odbudować wojska.
Nie mając szans na równą walkę z liczniejszymi i lepiej uzbrojonymi obcymi wojskami, a także coraz lepiej radzącymi sobie rządowymi wojskiem i policją, somalijscy talibowie od lat odpowiadają na ciosy zamachami bombowymi.
W 2010 r. zaatakowali w Kampali, stolicy Ugandy (74 zabitych), by zemścić się na niej za udział w inwazji na Somalię i okupację kraju. Somalijscy talibowie wielokrotnie atakowali też w Kenii, głównie w Nairobi. Podkładali bomby na zatłoczonych autobusowych dworcach i targowiskach, urządzali zasadzki na wojskowe patrole na pograniczu. Zapowiadali też, że uderzą w zaatakowanym w sobotę centrum handlowym Westgate.
Choć w 2011 r. somalijscy talibowie ogłosili się filią Terrorystycznej Międzynarodówki w Rogu Afryki, poza zamachami w Kampali i Nairobi nie zaatakowali nigdzie poza Somalią, a sojusz z Al-Kaidą przyniósł im same rozczarowania. Nie dostali, jak się spodziewali, pieniędzy ani broni na wojnę, a przymierze z Al-Kaidą doprowadziło w dodatku do rozłamu wśród nich na frakcję nieprzejednanych dżihadystów Ahmeda Abdiego Godane'a (alias Muchtar Abu Zubair) i nacjonalistów szejka Hassana Tahira "Aweisa", których poza Somalią nie obchodzi zupełnie nic.
O ile nacjonaliści podejmują rozmowy z rządem z Mogadiszu, a szejk "Aweis" dostał się do niewoli, dżihadyści nie składają broni i choć osłabieni, dokonują wciąż zamachów terrorystycznych. W odbudowującej się z wojennych zniszczeń somalijskiej stolicy atakują obiekty rządowe, bazy wojsk Unii Afrykańskiej, a także uchodzące w ich oczach za symbol Zachodu i zachodniego zepsucia teatry, sale koncertowe, a nawet otwierane przez powracających do kraju emigrantów i popularne w stolicy restauracje i bary. We wrześniu w zamachach zginęło ponad 20 osób.
Latem wśród dżihadystów doszło do nowej bratobójczej wojny między zwolennikami 36-letniego emira Godane'a, a podległymi mu komendantami, zarzucającymi emirowi tyranię. Rozwścieczony emir kazał pojmać, a następnie rozstrzelać swoich dwóch towarzyszy broni i założycieli ruchu. We wrześniu zaś na jego rozkaz wierni mu partyzanci zabili pochodzącego z USA ochotnika Omara "Al-Amrikiego" Hamamiego, który przez ostatnie lata pełnił rolę głównego rzecznika talibów. Emir kazał go zabić, gdy Amerykanin zaczął go publicznie krytykować i pisać na niego skargi do naczelnego emira Al-Kaidy Ajmana Al-Zawahiriego.
Kłótnie i nasilające się bratobójcze walki wśród talibów sprawiły, że jeden ze znawców Somalii, były korespondent BBC Yusuf Garaad uznał niedawno, iż jeszcze nigdy nie byli oni tak słabi jak dziś. Jeśli to emir Godane wydał rozkaz do zamachu w Nairobi, mógł w ten sposób próbować dowieść przełożonym i poddanym, że pogłoski o jego wojskowej i politycznej śmierci są wciąż przedwczesne.
Wojciech Jagielski (PAP)
wjg/ az/ kar/