Sąd uniewinnił wicepremiera PRL Stanisława Kociołka od zarzutu ws. masakry robotników w grudniu 1970 r. Na dwa lata w zawieszeniu skazano dwóch byłych wojskowych. Decyzja o użyciu broni była bezprawna i przestępcza - uznał sąd. Oskarżenie zapowiada apelację.
W piątek Sąd Okręgowy w Warszawie wydał wyrok wobec trzech oskarżonych - początkowo było ich 12. Prokuratura zarzuciła "sprawstwo kierownicze" zabójstwa robotników 79-letniemu Kociołkowi oraz Mirosławowi W., b. dowódcy batalionu blokującego bramę nr 2 Stoczni Gdańskiej i Bolesławowi F., zastępcy ds. politycznych dowódcy 32. Pułku Zmechanizowanego blokującego stocznię w Gdyni.
Zdaniem sądu materiał dowodowy nie wykazał winy Kociołka. Byłym wojskowym wymierzył kary po 4 lata więzienia, zmniejszone o połowę na mocy amnestii z 1989 r. i zawieszone na cztery lata. Zmienił kwalifikację ich czynu na udział w śmiertelnym pobiciu, gdyż odpowiedzialność za to przestępstwo nie wymaga indywidualizacji winy, co jest konieczne przy zabójstwie.
Jak ujawnił przewodniczący pięcioosobowego składu sędziowskiego sędzia Wojciech Małek, orzeczenie było niejednogłośne. Dwoje ławników - Małgorzata Polak i Szczepan Piotrowski - złożyło zdanie odrębne co do winy Kociołka.
Prokurator zażądał dla trzech oskarżonych kar po 8 lat więzienia i po 10 lat pozbawienia praw publicznych. Obrońcy i oskarżeni wnosili o uniewinnienie.
Wyrok zapadł po 18 latach od wniesienia aktu oskarżenia.
Rząd PRL w grudniu 1970 r. ogłosił drastyczne podwyżki cen na artykuły spożywcze, co wywołało demonstracje na Wybrzeżu. Według oficjalnych danych na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga od strzałów milicji i wojska zginęło 45 osób, a 1165 zostało rannych.
Sąd wskazał w uzasadnieniu, że ta sprawa pokazuje, jakie są skutki walki o zachowanie władzy i rozgrywek politycznych na jej najwyższych szczeblach oraz nieprzestrzegania przez władze podstawowych praw obywateli, takich jak prawo do życia, wolności, godności. "Ten proces był potrzebny, bo należy rozliczać działalność władzy, zwłaszcza gdy dochodzi do popełnienia przestępstw. Działania władzy przeciwko obywatelom nie mogą być chronione tajemnicą ani zapomniane" - powiedziała sędzia Agnieszka Wysokińska-Walczak.
Sąd podkreślił zarazem, że wyrok dotyczy nie całości wydarzeń z 1970 r. i wszystkich zajść na Wybrzeżu - w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, Elblągu - tylko trzech konkretnych osób, które pozostały na ławie oskarżonych. Nie mówił też o roli innych oskarżonych, których sprawy ze względu na stan zdrowia w ostatnich latach zawieszono - w tym ówczesnego ministra obrony gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Dlatego, jak wyjaśnił sąd, niezależnie od ogólnej oceny Grudnia'70, odpowiedzialność każdego z oskarżonych musi być oceniana indywidualnie.
Jak podkreśliła sędzia, w grudniu 1970 r. nie było potrzeby wprowadzania do Trójmiasta w pełni uzbrojonych oddziałów wojska, a taka decyzja prowadziła do nieuchronnej konfrontacji z ludnością cywilną i rozlewu krwi. "Po podpaleniu 15 grudnia 1970 r. budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR i Komendy Miejskiej MO niewątpliwie zachodziła potrzeba ochrony ważnych czy strategicznych obiektów państwowych. Nie było natomiast potrzeby wprowadzania do Trójmiasta w pełni uzbrojonych oddziałów wojska" - mówiła sędzia.
"Obsadzanie takimi oddziałami Stoczni Gdańskiej czy ulic Gdyni skazane było na konfrontację z ludnością cywilną. Musiało się zakończyć rozlewem krwi" - dodała. Według sądu nic nie uchyla bezprawności decyzji o użyciu broni palnej. Jak wskazał sąd, nawet w PRL nie można było sprawować władzy w oderwaniu od obowiązujących wówczas zasad prawa, których nie przestrzegano. "Finalnie doprowadziło to do tragedii wielu prywatnych ludzi i ich rodzin" - oświadczyła sędzia.
Według sądu nie można zapominać, iż tragedia Grudnia'70 dotykała również żołnierzy - często "młodych, krótko po przysiędze, zmuszonych do uczestnictwa w walkach bratobójczych". "Żołnierze ci, niedopuszczani do pełnych i rzetelnych informacji, dopiero w trakcie zajść bądź nawet po fakcie dowiadywali się, że tak naprawdę nie walczą z niemieckimi ekstremistami, chcącymi oderwać Gdańsk czy Gdynię od Polski, z chuliganami czy wandalami, ale ze swoimi braćmi i siostrami" - mówiła sędzia.
Odnosząc się do wątku Kociołka sędzia wskazała, że ze zgromadzonych dowodów nie dało się wykazać, iż działania wicepremiera PRL przyczyniły się do tragedii. Był on oskarżony m.in. o to, że 16 grudnia nakłaniał w TVP strajkujących w Gdyni do powrotu do pracy, choć wiedział, że następnego dnia rano stocznia będzie "zablokowana" przez wojsko - wtedy na stacji kolejki miejskiej pod gdyńską stocznią zginęły osoby, które miały usłuchać apelu Kociołka.
"W świadomości społecznej utrwaliło się przekonanie, że robotnicy poszli do pracy 17 grudnia na skutek przemówienia wicepremiera Kociołka. Należy wyraźnie podkreślić, że przemówienie nie miało na celu nakłonienie robotników do przyjścia do pracy, ale do podjęcia pracy" - mówiła sędzia Wysokińska-Walczak. Podkreśliła, że mimo protestów robotnicy przychodzili do stoczni codziennie - także 15 i 16 grudnia 1970 r., choć część odmawiała podjęcia pracy. Oznacza to więc, że - według sądu - nie można mówić o związku między przemówieniem a tragedią w Gdyni.
Sąd dodał, że zeznania wielu świadków wskazywały, iż Kociołek dążył do pokojowego rozwiązania konfliktu. Zdaniem sądu wskazywać na to mogą działania Kociołka z 17 grudnia, kiedy "po pierwszych strzałach na stacji kolejki elektrycznej Gdynia Stocznia zwracał się do admirała Ludwika Janczyszyna z prośbą o powstrzymanie użycia broni palnej". Nie udowodniono także, jak dodał sąd, iż Kociołek wiedział przed tragedią o "blokadzie" stoczni, gdyż nie może o tym wyłącznie przesądzać zajmowane przez niego stanowisko wicepremiera.
Zdaniem sądu o winie Kociołka nie może świadczyć też włączenie go do tzw. sztabu lokalnego, gdyż funkcja tego "ciała decyzyjnego" zakończyła się na akcie powołania, a o przynależności do sztabu nie wiedzieli nawet niektórzy jego członkowie. "Konsekwencją nieudowodnienia tak skonstruowanego prokuratorskiego zarzutu musi być wyrok uniewinniający" - zaznaczył sąd.
Sąd zmienił kwalifikację prawną czynu F. i W., którzy byli oskarżeni o sprawstwo kierownicze zabójstwa kilku osób pod stoczniami w Gdyni i Gdańsku. Sąd przypisał im winę z art. kodeksu karnego, mówiącego o udziale w śmiertelnym pobiciu.
Sędzia Wysokińska-Walczak powiedziała, że w zakresie tego artykułu mieszczą się nie tylko zwykłe bójki, ale i inne napaści niebezpieczne dla zdrowia i życia. W tym wypadku nie można było zaś ustalić, kto oddał śmiertelne strzały, bo sytuacja była "dynamiczna", a broni użyły także oddziały niepodlegające rozkazom tych dwóch oskarżonych. Według sądu mogli oni też przewidzieć, że strzały w górę lub w ziemię mogły spowodować śmierć ludzi.
Według sądu pod żadną ze stoczni nie było zagrożenia życia czy zdrowia żołnierzy i milicjantów, a celem działania oskarżonych było niedopuszczenie robotników do stoczni w Gdyni oraz zablokowanie ich wyjścia ze stoczni w Gdańsku. Czyn obu podsądnych sąd uznał za zbrodnię komunistyczną, uznając, że ich odpowiedzialność jest mniejsza niż wyższych rangą.
Według sądu kara 4 lat dla W. i F. musiała być zmniejszona o połowę wskutek amnestii z 1989 r., a karę zawieszono, uwzględniając ich podeszły wiek (83 i 84 lata) oraz złe zdrowie.
Decyzja o użyciu broni w grudniu 1970 r. była bezprawna i przestępcza - uznał sąd. Podkreślił, że w polskim prawie nie obowiązuje teoria "czystych bagnetów", która zakłada bezwzględne posłuszeństwo rozkazowi wojskowemu, niezależnie od jego treści. Każdy, kto wykonuje bezprawny i przestępczy rozkaz, ponosi pełną odpowiedzialność - mówiła sędzia.
Pełnomocnik rodzin ofiar mec. Maciej Bednarkiewicz uważa, że sąd w ten sposób pośrednio uznał odpowiedzialność za tragedię Jaruzelskiego (jego sprawę sąd w 2011 r. zawiesił z powodu jego złego stanu zdrowia). "To jest to czyste uzasadnienie skazania gen. Jaruzelskiego" - ocenił adwokat. "Musiałby dostać minimum osiem lat" - dodał. Pytany, czy sądzi on, że Jaruzelski zasiądzie jeszcze na ławie oskarżonych, odparł, "że jeszcze w życiu nie widział sytuacji, kiedy ktoś nie może przyjść do sądu i odpowiadać za zbrodnię morderstwa, a może brać udział w kongresie partyjnym".
Bednarkiewicz zapowiada apelację w wątku Kociołka, bo uważa, że miał on wtedy "nieograniczoną władzę" i mógł np. wygłosić przemówienie wstrzymujące apel o powrót stoczniowców do pracy lub nawet "zatrzymać wszystkie pociągi przed stacją w Gdyni". Adwokat uważa ponadto, że dwaj wojskowi powinni byli być skazani za zabójstwo, a nie za udział w śmiertelnym pobiciu. "Będę i tu apelował" - dodał.
"Sam sąd przyznał w uzasadnieniu, że osoby, które pełnią funkcje polityczne, muszą ponosić odpowiedzialność; inna była sentencja wyroku, inne uzasadnienie. Sąd unikał oceny dowodów, które przedstawiłem, jeśli chodzi o udział w wydarzeniach Grudnia'70 Stanisława Kociołka" - mówił prok. Bogdan Szegda z Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku. Dodał, że Kociołek był najwyższym rangą przedstawicielem władz politycznych i administracyjnych będącym na Wybrzeżu.
Według prokuratora już na podstawie ustnego uzasadnienia można ocenić, że wniesiona zostanie apelacja w zakresie wyroku odnoszącego się do Kociołka. Dodał, że także uzasadnienie sądu odnośnie dwóch skazanych dowódców "nie do końca przekonuje". Podkreślił, że wyrok zapadł stosunkiem głosów 3 do 2; dodał, że znaczenie głosu ławnika jest takie same jak sędziego zawodowego. "Niedobrze, że w tym procesie pozostały trzy osoby, w tym dwóch dowódców niższych rangą" - oświadczył Szegda.
Szegda nie chciał komentować, czy wyrok oznacza de facto uznanie winy Jaruzelskiego. Dodał, że sąd nie mógł oceniać roli b. szefa MON w 1970 r., skoro go wyłączono z procesu.
Przedstawiciel społeczny reprezentujący NSZZ "Solidarność" Piotr Andrzejewski ocenił, że użycie sił wojskowych wskazuje, że "mamy do czynienia z przestępstwem wprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego". "Wcześniej zrobiono wszystko, żeby na ławie oskarżonych pozostali tylko ci, którzy są na niej dzisiaj. Historia pokazuje ironiczny uśmiech" - dodał.
Kociołek nie komentował wyroku. Powiedział jedynie, że zawsze powtarzał, iż w grudniu 1970 r. wydarzyła się tragedia.
Podczas ogłaszania orzeczenia część publiczności prezentowała zdjęcia zabitych w 1970 r. i transparenty krytykujące sądy za nierozliczanie zbrodni PRL. Wyrok uznali oni za zbyt łagodny i nie odpowiadający oczekiwaniom ofiar i ich rodzin.
Pierwotnie, gdy w marcu 1995 r. do Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku trafił akt oskarżenia, dotyczył on 12 osób: Jaruzelskiego, Kociołka, szefa MSW Kazimierza Świtały, wiceministra obrony narodowej Tadeusza Tuczapskiego, dowódcy Pomorskiego Okręgu Wojskowego Józefa Kamińskiego, dowódcy 16. Dywizji Pancernej Edwarda Łańcuckiego, komendanta Szkoły Podoficerskiej MO w Słupsku Karola Kubalicy oraz pięciu wojskowych. Gdański proces ruszył w 1998 r. W 1999 r. proces przeniesiono do Warszawy, gdzie ruszył w 2001 r. Latem 2011 r. trzeba było go zacząć od nowa z powodu śmierci ławnika.
Marcin Jabłoński; Łukasz Starzewski (PAP)
sta/ mja/ pz/ gma/