Złożeniem kwiatów i zapaleniem zniczy przed pomnikiem z nazwiskami ofiar katastrofy hali Międzynarodowych Targów Katowickich (MTK) uczcili w piątek ich pamięć przedstawiciele władz i służb ratunkowych. Od rana pod pomnik przychodzili też bliscy ofiar katastrofy.
28 stycznia mija piąta rocznica tej największej katastrofy budowlanej w historii Polski. Zginęło wówczas 65 osób, a ponad 140 zostało rannych. Gdy ok. godz. 17.15 runął dach hali, wewnątrz trwały międzynarodowe targi i ogólnopolska wystawa gołębi pocztowych.
W piątek rano przy pomniku stojącym w pobliżu placu po zawalonym pawilonie zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Bliscy ofiar i uczestnicy akcji ratowniczej modlili się w ciszy; potem kwiaty złożyli m.in. marszałek woj. śląskiego, wicewojewoda śląski, ambasador Niemiec, prezydent Katowic i wiceprezydent Chorzowa, a także przedstawiciele straży pożarnej, ratowników pogotowia, ratowników górniczych i Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych (PZHGP).
Jako ostatni ze zniczem przed pomnik samotnie podszedł Aleksander Malcher. W czasie katastrofy jako dyrektor pogotowia w Pszczynie sam brał udział w akcji ratunkowej. Pod gruzami hali stracił dwóch braci - pasjonatów gołębi - 37-letniego Zbigniewa, który również pracował w pogotowiu i 51-letniego Andrzeja.
W piątek Malcher wspominał, że pracując na gruzach hali nie zdawał sobie sprawy, że obok leżą jego bracia. Jak się potem okazało, ciało najmłodszego brata zidentyfikowano około godz. 1.30; najstarszy zmarł nad ranem w szpitalu w klinice w Katowicach-Ochojcu.
"Przyjeżdżając tutaj, ja to wszystko widzę, bo byłem w akcji ratowniczej całą noc do rana. Pamiętam tych ludzi, którzy nie żyli, do dzisiaj. Wiedziałem, że bracia tutaj są. Wyjeżdżając do akcji miałem nadzieję, że brat, który pracował w pogotowiu, będzie tu udzielał pomocy, jak zawsze był chętny nieść pomoc. Jak go tu nie zobaczyłem, myślałem jeszcze, że jest w innej części hali, później jeszcze, że może jest w szpitalu, że wszystko jakoś się wyjaśni" - mówił.
Malcher przypomniał, że jego najmłodszego brata zidentyfikowano dzięki ciągle dzwoniącej przy nim komórce. Telefon z wiadomością o jego śmierci odebrał ok. godz. 1.30 w nocy. Najpierw nie mógł uwierzyć, by policjanci stwierdzili śmierć jego brata bez dokumentacji i stosownej procedury, potem dowiedział się, że w pewnym momencie odebrali oni telefon i dzwoniącego kolegę wypytali o tożsamość jego właściciela.
"Rodzina szukała drugiego brata, dzwoniono z domu po szpitalach. Nie znaleźli go, tylko powiedziano im, że w szpitalu w Ochojcu leży pan w wieku ok. 35 lat bez dokumentów - nie powiedziano, że on nie żyje czy coś, a ten mój najstarszy brat miał 50 lat. (...) Dwóch szwagrów i siostra udali się jednak do tego szpitala rano. (...) Uparli się, że muszą zobaczyć ciało tego mężczyzny. Poszli, odsłonięto im prześcieradło i okazało się, że to jest jednak on" - wspominał Malcher.
Jak podkreślił, pracując w pogotowiu stykał się już wcześniej z nieszczęściem ludzkim; jednak nie ma nic gorszego niż to, gdy nieszczęście dotyka najbliższych. "Muszę powiedzieć, że dopiero wierzę w to, jak tutaj przyjadę" - dodał.
Pytany o kwestie odszkodowań i trwającego od maja 2009 r. procesu karnego w sprawie katastrofy hali, powiedział, że "wiadomo, że odszkodowania były, jakie były". "Nawet przez gardło nie może mi przejść, by powiedzieć ile tego było. Bo to po prostu wstyd" - ocenił Malcher. "Nie mogę się z tym pogodzić, że w taki sposób jest to prowadzone" - zaznaczył.
"Miałem nadzieję, że prezydenci Katowic czy Chorzowa, czy wojewoda, w jakiś sposób potrafią stanąć na wysokości zadania i w jakiś sposób pomóc Międzynarodowym Targom Katowickim, żeby oni mogli w jakiś sposób zarabiać środki, w jakiś sposób egzystować, i żeby np. 90 proc. zarobionych środków przeznaczali na odszkodowania dla tych rodzin. Nikt tego nie robi" - podkreślił Malcher.
"Przecież oni wszyscy powinni nam pomóc, postarać się, a Targi, które również winne są tej katastrofy - nie mówię, że tylko oni, bo bardzo wielu tu jest winnych - powinny pracować na to, by spłacić zobowiązania wobec tych ludzi" - uznał. "Mamy następne tragedie, mamy kopalnię Halemba, samolot jeden i drugi, widzimy, jak się do tego podchodzi, to jest niezrozumiałe" - dodał.
Pytany, skąd bierze siłę, by przychodzić na miejsce tragedii, odparł że to kwestia odpowiedzialności wobec najbliższych. Oni - mówił - oddali życie, tego nie można zmarnować. "Po katastrofie wzięto się za obiekty wielkopowierzchniowe, zaczęto odśnieżać dachy, sprawdzać konstrukcje. (...) Coś się dzieje, ta katastrofa pomogła zrozumieć zagrożenia, które istnieją na co dzień wokół. To w jakiś sposób daje satysfakcję, że uratowało następne istnienia. Dobrze, że o tym mówimy, bo przez to ochraniamy następnych od tragedii" - powiedział Malcher. (PAP)
mtb/ bno/ ura/