Od sześciuset do siedmiuset zabitych policjantów, kilkanaście tysięcy morderstw i całkowity brak poparcia ludności dla działań policji i wojska - to bilans ostatnich 2 lat "wojny ze zbrodnią zorganizowaną" wypowiedzianej przez prezydenta Meksyku.
Prezydent Felipe Calderon, który doszedł do władzy trzy lata temu, rzucił do walki ze wszechpotężnymi mafiami narkotykowymi regularne wojsko, które wprowadził do miast; tymczasem były szef policji w jednym z najniebezpieczniejszych meksykańskich miast, Tijuanie, na granicy z USA, oświadczył w sobotę, że wojna z kartelami narkotykowymi nie dała rezultatu.
Nadal z rąk bandytów ginie 20-30 osób dziennie, a przerażeni burmistrzowie miast ustępują coraz częściej ze swych stanowisk.
Były komendant policji w Tijuanie Jesus Alberto Capella, którego już w trzecim dniu urzędowania mafia próbowała zabić, powiedział w sobotę hiszpańskiej agencji EFE: "Żadne z miast kraju, w których koncentrują swe działania zbrodnia zorganizowana i handlarze narkotykami, nie zbliżyło się ani trochę do zwycięstwa nad nimi".
Jednocześnie przytoczył przerażający wynik sondaży przeprowadzonych ostatnio w Meksyku. Wynika z nich, że 97 proc. Meksykanów "nie tylko nie żywi sympatii do policji, ale niemalże nienawidzi każdego, kto nosi policyjny mundur".
Capella sugeruje, że taki stosunek społeczeństwa ma związek z korupcją w szeregach policji, od której notabene "państwo wymaga nadludzkiego wysiłku i wystawiania się na ryzyko", podczas gdy jej niedostateczna liczebność i uzbrojenie nie dają większych szans w walce ze zorganizowaną przestępczością.
W najniebezpieczniejszych miastach leżących na granicy z USA, w Tijuanie i Ciudad Juarez, stale patroluje ulice nawet 7-8 tysięcy żołnierzy regularnej armii, a mimo to w 2009 roku z rąk bandytów - według informacji w mediach meksykańskich - zginęło 7700 osób. (PAP)
ik/ ro/
5441250