Synowie przedwojennych wojskowych, bogatych gospodarzy i osoby "niepewne politycznie" trafiały tuż po wojnie do wojskowych batalionów pracy. Kierowano ich m.in. do kopalń, gdzie jako "czarni baronowie" wykonywali katorżniczą pracę, którą wielu przypłaciło życiem.
"W latach 1949-1959 funkcjonował w Polsce represyjny system wojskowych batalionów pracy, skierowanych przymusowo do pracy w kopalniach, kamieniołomach, zakładach pozyskiwania i wzbogacania rud uranowych. Przez owe wojskowe obozy pracy, na mocy segregacji politycznej (...) przeszło ok. 96 tys. żołnierzy-górników, 3 tys. żołnierzy zatrudnionych przy wydobywaniu i wzbogacaniu uranu i ok. 20 tys. żołnierzy tzw. batalionów budowlanych pracujących w hutach i innych zakładach przemysłu ciężkiego" - ocenia Rafał Kieszek, historyk z IPN zajmujący się tą tematyką, autor posłowia do publikacji Kazimierza Boska "Tajemnice czarnych baronów. Żołnierze-górnicy 1949-1959".
Pierwszy dokument dotyczący wojskowych batalionów górniczych pochodzi z 5 sierpnia 1949 r. i został podpisany przez wiceministra obrony narodowej Edwarda Ochaba. Kolejne doprecyzowały charakter i organizację jednostek, do których mieli trafiać głównie synowie osób związanych z przedwojennymi strukturami m.in. wojskowych i policjantów, członkowie organizacji niepodległościowych, synowie bogatszych gospodarzy oraz osoby "niepewne narodowościowo i politycznie".
"Mój ojciec był w AK, najstarszy brat też należał do organizacji w gimnazjum w Mińsku Maz. Ktoś ich jednak wydał i całą klasę aresztowano. W pokazowym procesie dostał 10 lat. Drugiego w kolejności brata wzięto do przymusowej pracy w kopalni na Makoszowach (obecnie dzielnica Zabrza). Ja, jako trzeci, także na pół roku trafiłem do kopalni. Pracowaliśmy praktycznie bez dni wolnych, czasem po kilkanaście godzin. Byłem w kopalni gazowej, 950 m pod ziemią, pracowaliśmy w strasznym lęku, że wszystko się zawali. Była ogromna śmiertelność. Ci, którzy kopali uran nie wiedzieli o niebezpieczeństwie i gołymi rękami ładowali go do skrzynek. Większość zmarła potem na nowotwory" - opowiadał PAP prezes zarządu Związku Represjonowanych Politycznie Żołnierzy-Górników Tadeusz Jarek.
Jak dodał, najdłużej służyli ci, którzy zaczęli w 1949 r. - 39 miesięcy. "Później nie zdarzyło się, by ktoś służył krócej niż 27-28 miesięcy. Wyszło stamtąd dużo kalek, ponieważ nie mieliśmy odpowiednich kwalifikacji, przygotowania. Kiedy ktoś zginął, rodzina otrzymywała informację, że był jakiś wypadek, zmarł, ale nie znali prawdziwych okoliczności. Z naszych marnych gaż potrącano za życie, ubranie, więc do ręki dostawaliśmy grosze. Po opuszczeniu kopalni znalazłem pracę, jednak zawsze pozostałem +podejrzany+" - podkreślił Jarek.
Dr Artur Prucnal związany ze Starą Kopalnią Uranu w Kletnie, którą obecnie można zwiedzać podkreśla, że na początku lat 50. w samych tylko kopalniach uranu pracowało ok. 3 tys. młodych mężczyzn. "Nasza kopalnia jako obiekt wydobywczy funkcjonowała tylko pięć lat. Największym problemem były warunki pracy. Pod ziemią używano ładunków wybuchowych, wentylacja była fatalna, nie dawano masek ochronnych, a wilgotność dochodziła do 95 proc. Taki wilgotny pył osiadający na płucach często powodował zwapnienie. Pylica zbierała więc największe żniwo. Urobek transportowano wagonikami wyłącznie ręcznie, a taki załadowany wózek ważył do 2 ton. Trudno ocenić jaka naprawdę była śmiertelność, spotkałem się z danymi, że podczas działania naszej kopalni tylko w wyniku wypadków zginęło ponad 2 tys. osób" - relacjonował Prucnal.
Marzena Baumann-Bosek, żona autora publikacji poświęconej żołnierzom-górnikom wspominała, że jej mąż trafił do batalionów górniczych jako syn przedwojennego komendanta policji ze Lwowa. "Jednak to były tak ciężkie przeżycia, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, że wielu z nich po wyjściu z kopalni, z trudem do tego wracało. Mój mąż także niechętnie o tym mówił, jedynie wspomniał, że przeżył zawał w kopalni. Jemu udało się jakoś przeżyć, ale inny z zasypanych zwariował, odcięty od światła, powietrza, czekając na ratunek" - mówiła Baumann-Bosek, która przygotowała publikację w oparciu o rękopis męża i zebrane przez niego materiały.
Jej zdaniem przypominanie historii żołnierzy-górników jest ważne, ponieważ ci, którzy pozostali także powoli odchodzą. "Są w złym stanie zdrowia, nie tylko w związku z pracą w kopalni, ale też dlatego, że później ich losy toczyły się ciężko, byli źle traktowani, nie mieli pracy, ciągle się czegoś bali, nie mówiąc o urazach psychicznych. Temat żołnierzy-górników był w PRL objęty cenzurą. Ponieważ nie byli nigdzie odnotowani, +nie istnieli+, nie mieli prawa do emerytur, rent, więc trzeba było stworzyć podstawę prawno-naukową, w co zaangażował się mój mąż. Po wyjściu z kopalni studiował historię. To był rzadki przypadek, więc czuł się zobowiązany, by opowiedzieć ich historię" - podsumowała Baumann-Bosek. (PAP)
akn/ mhr/ abe/