"Żył 12 lat i 6 miesięcy. Odszedł 4.02.2015. Nie ma cię dobę kochanie a boli tak, że nie chce się stawiać czoła kolejnej" - księga kondolencyjna pęka w szwach od podobnych wpisów. Ciekawe, czy autor ubrał się w czerń i, jak niektórzy, zamówił trębacza lub skrzypka...
Jak okiem sięgnąć - same małe groby. A na nich maskotki: miśki, pluszowe zwierzaki, figurki aniołów. Na wietrze furkoczą kolorowe, plastikowe wiatraczki, grają metalowe i bambusowe dzwonki. Pod kamienną płytą leży Fred. Żył trzy lata, jego sąsiad dziewięć miesięcy krócej. Dziś nikt nie siedzi przy ich grobach. Pewnie dlatego, że środek tygodnia, ludzie w pracy. Pusto, cicho. Po cmentarzu niesie się tylko miarowy stukot. To przygarbiony wąsacz układa chodnik przy nowym "mauzoleum" na urny.
Krematorium stoi w samym centrum cmentarza. Niewielki budynek strzela w górę wysokimi ścianami obitymi zieloną blachą falistą. W drzwiach właśnie pojawia się kobieta. Spłakana. Na rękach trzyma zwłoki w kolorowym kocu. Starszy mężczyzna z obsługi mija ją w progu, muska tylko ręką zawiniątko. "Jeszcze ciepły" - kręci głową i wychodzi.
To kot. Ale ludzie przywożą tutaj najróżniejsze stworzenia: psy, króliki, świnki morskie. Kilka lat temu Tomasz Jagielski, właściciel cmentarza "Tęczowy most", pochował nawet złotą rybkę, w zbiorowym grobie i kartonowym pudełku. - Jej mała właścicielka była wyjątkowo dzielna, bo przywiozła ją sama. Zwykle klienci chcą, żeby odebrać zwierzaka z domu - tłumaczy Jagielski. - Są totalnie sparaliżowani. Nie wiedzą, jak się zachować, w co owinąć zwłoki, jak je tutaj przywieźć.
Nagła śmierć kogoś bliskiego odbiera ludziom umiejętność racjonalnego myślenia. Dzwonią do niego i o trzeciej w nocy. Uspokaja ich, ile może, a potem z samego rana przyjeżdża nietypowym karawanem: tylne siedzenia obłożone grubym materiałem, w bagażniku worki zapinane na zamek. Identyczne jak te, w które patolog chowa ludzkie ciało. Z tym, że te nie są czarne, a kolorowe. Zupełnie jak ten samochód.
Gdyby nie jego rzucająca się w oczy karoseria, mieszkańcy pobliskiego Kilianowa długo by nie wiedzieli, co Jagielski buduje 1,5 kilometra od granic wioski. A tak zobaczyli samochód z dużym napisem "Cmentarz dla zwierząt" na drzwiczkach i już mieli temat do żartów przy piwie. Bo na początku nikt nie wierzył, że ten biznes wypali. Sprawa ich bawiła. Tylko jeden ponury facet chodził po obejściach i rozsiewał plotki. - Haniebne. Straszył, że będziemy usypiać ludziom zwierzęta domowe, a potem przerabiać je na mączkę kostną - wspomina z niesmakiem Jagielski. - Ale jakoś szybko mu się to znudziło.
Tylko że potem uderzył Kościół. A właściwie jeden ksiądz, który przyjechał do "Tęczowego mostu" z innej gminy. Jagielski już nawet nie pamięta, skąd dokładnie. Dość, że duchowny przechadzał się cmentarnymi alejkami, zagadnął kobietę, która pogrzebała tu psa i potem napisał o tym wszystkim artykuł. - Strasznie nas obsmarował - Jagielski ucina temat, niechętny do wspomnień. Tym bardziej że nim w 2002 roku otworzył cmentarz, poszedł do kościoła w Kilianowie i rozmawiał z tutejszym księdzem o swoim pomyśle. Chciał wiedzieć, czy to nie będzie nikomu przeszkadzać. Dowiedział się wtedy, że "co prawda zwierzę nie ma duszy, ale to nie znaczy, że nie należy mu się szacunek".
W "Tęczowym moście" jest on czasami okazywany z wyjątkowym rozmachem. Na pogrzeb zwierzaka potrafi przyjechać cała rodzina, ubrana na czarno. Nad grobem piętrzą się wieńce, ktoś uroczyście czyta poezję. Inni kwaterę wysypują kwiatami, puszczają płyty ze swoją ulubioną muzyką, a nawet zamawiają u Jagielskiego skrzypka lub trębacza. Właściciel cmentarza chce w niedalekiej przyszłości otworzyć izbę pamięci, w której rodzina będzie mogła się spotkać, powspominać zmarłego, a nawet obejrzeć zdjęcia lub nagrania, wyświetlane na rzutniku.
- Zainteresowani się znajdą, to pewne. Tylko raczej nie wśród osób, którym zwierzak dopiero co umarł, ale wśród tych, którzy obchodzą rocznicę. W pierwszych dniach po śmierci raczej mało kto miałby na coś takiego ochotę - Jagielskiemu od razu przypominają się klienci, którzy w ogóle nie pojawili się na pogrzebie. - Niejeden potrzebował nawet dwóch lat, żeby pogodzić się ze stratą i być w stanie tutaj przyjechać.
Z ich powodu właściciel "Tęczowego mostu" miał na początku sporo problemów. Bo nieprzyzwyczajeni do takiego grzebania zwierząt ludzie nie wierzyli, że ktoś naprawdę te zwłoki chowa w grobie, a nie wyrzuca lub zakopuje w lesie. Więc przyjeżdżali i kazali je ekshumować. Nie, żeby zaraz oglądać ciało. Wystarczyło im, że grabarz dokopał się do trumny i otworzył ją, a oni mogli w niej zobaczyć znajomy kocyk.
- To jest całkowicie normalne, ja to rozumiem. A kto nie może, ten widać nigdy tak naprawdę nie kochał swojego zwierzaka - Jagielski kategorycznie ucina wszelkie dyskusje. Ale zaraz tłumaczy, że niektóre z tych zwierząt uratowały domownikom życie. Był pies, który wyczuł, że ulatnia się dwutlenek węgla, był i taki, co pierwszy zauważył, że ktoś zaprószył ogień i obudził domowników głośnym wyciem. Ale bywają i zwierzęta, które po prostu były właścicielowi bliższe niż rodzina. Więc Jagielski nie dziwi się, kiedy musi dla klientów szukać po znajomych firmach muzyka lub wyjątkowej płyty nagrobnej. Pilnuje tylko, żeby na trumnach lub urnach nie umieszczać żadnych symboli religijnych. - To jednak nie jest miejsce do tego odpowiednie - zastrzega.
"Zawsze będziesz w moim sercu! Nikt inny mi Ciebie nie zastąpi! Moje życie będzie dłuższe niż Twoje, jednak ja już czekam, każdego dnia i każdej nocy, kiedy pojawię się na Tęczowym Moście i znów uścisnę Ciebie!"
Krępy chłopina wybiera urnę. Przygarbiony, głowę chowa głęboko w obszytym futrem kapturze. Oczy mu błyszczą, przeprasza, nie może rozmawiać. Przed każdym zdaniem przełyka nerwowo ślinę, żeby się nie rozpłakać. Stoi przed regałami i ogląda. Zatrzymuje wzrok na porcelanowym, pękatym naczyniu. Urna z kształtną rączką i deseniem w odciski łap wygląda jak fikuśna cukiernica. W końcu Robert wybiera tę, która przypomina pudełko na biżuterię.
Odstawia tekturowy kubeczek z gorącą herbatą. - Ja jednak pójdę. Zostało jakieś piętnaście minut, chyba chcę tam być - wychodzi z domku, w którym Tomasz Jagielski przyjmuje klientów i idzie do krematorium. Tam palą się zwłoki jego psa. Na zewnątrz jest jakieś osiem stopni, ale wydaje się, że dużo mniej, bo wieje wyjątkowo mocno. Robert naciąga kaptur i uparcie brnie pod wiatr w stronę budynku obitego zieloną blachą.
Na drugiej stronie dowiedz się, o czym właściciel cmentarza mówi bardzo niechętnie
Niektórzy potrafią wysiedzieć przy piecu od włożenia zwłok do całkowitego ich spalenia. Choć temperatura sięga 860 stopni Celsjusza, czasami zajmuje to dobrych kilka godzin. Spopielenie na przykład kota trwa około 45 minut. Żółwia - półtorej. To konieczne, żeby skorupa na tyle się skurczyła i skruszała, by można ją było potem rozdrobnić na pył. Najdłużej czekał kiedyś właściciel dużego doga, bo aż siedem godzin. - Właściwie każde zwierzę można poddać kremacji - zapewnia Jagielski. - W przypadku psów jednak wymagamy, żeby przedtem dostarczyć do nas zaświadczenie, że zwierzak nie był chory na wściekliznę. Chcemy się zabezpieczyć, gdyby się potem okazało, że kogoś pogryzł.
Stalowy piec zajmuje prawie całe krematorium. Tomasz Jagielski kręci metalową korbą i unosi klapę od komory, do której wkłada się zwierzę. Po wszystkim prochy wymiata się na metalową brytfankę i zostawia do ostygnięcia. - Nie jest to może największy piec, ale i tak nie było go łatwo zdobyć - przekonuje właściciel cmentarza. - Pięć lat temu musiałem go sprowadzić aż z Anglii, bo tutaj w kraju nie szło nic podobnego znaleźć. Może kiedyś go wymienię na coś większego, ale na początku uznałem, że nie ma co szaleć. Chciałem do niego przyzwyczaić władze i mieszkańców.
Tym bardziej że czasami z komina nie snuje się jasny, biały dym, ale ciemny, prawie czarny. - Tak się dzieje, kiedy zwierzak był chory i w jego organizmie jest cała masa chemii - tłumaczy Jagielski. Na szczęście w Kilianowie ten dym ludziom nie przeszkadza. - Gdzie tam, nic nie czuć - starsza kobieta z domu pośrodku wioski dla pewności wciąga jeszcze głośno powietrze. - To jest przecież kawałek stąd, trzeba iść aż na pola.
Tomasz Jagielski zanim zaczął pracować na tym "końcu świata", próbował w życiu chyba wszystkiego: był kelnerem, pracował w piekarni i w budowlance. Ale miasto go przytłaczało, a praca dla kogoś irytowała. Poza tym skończył technikum weterynaryjne i najbardziej chciał pracować ze zwierzętami. Z żoną zostawili więc mieszkanie we Wrocławiu, zamieszkali w Kątach Wrocławskich, a za Kilianowem otworzyli hotel dla zwierząt. Pomysł na cmentarz pojawił się, kiedy zdechł jeden z gości. - Właściciel był załamany, to oczywiste. Ale my też byliśmy z tym zwierzakiem zżyci, w końcu nocował u nas bez przerwy. Wtedy pomyślałem - o, to jest pomysł! Takie miejsce naprawdę jest potrzebne - emocjonuje się Jagielski. Kilka lat temu pochował tu też swojego psa.
"Dziękujemy, że byłaś z nami, Esuniu. Dałaś nam tyle radości. Cząstkę Ciebie zabieramy ze sobą do Poznania. Jesteś w naszych sercach na zawsze".
Ponury trzydziestokilkulatek dziś kremuje psa, chociaż ten zdechł już rok temu. - Byłem za granicą, nie było mnie na pogrzebie - tłumaczy cicho, jakby mówił do siebie. Chce mieć zwierzaka przy sobie, dlatego nie zostawi go w mauzoleum, tylko zabierze do domu. Prochy wsypią mu do worka, a urnę dodatkowo uszczelnią silikonem. Ale on stoi z tą urną w rękach i duma. Coś go dręczy. - A może zamiast zwykłego, worek próżniowy? - szepcze. Jagielski cierpliwie tłumaczy, że przy takiej operacji prochy psa wyssałoby z worka z powietrzem...
Ponurak przyjechał zza granicy, ale daleko nie podróżował. Ot, po Europie. Tymczasem na cmentarzu Jagielskiego są zwierzęta ludzi, którzy mieszkają i tysiące kilometrów stąd, chociażby pary Japończyków. - Bardzo dużo osób, które korzystają z naszych usług, to pracownicy korporacji, którzy przyjechali tu na kontrakt, na pół roku, może kilka lat - tłumaczy właściciel cmentarza. Jeśli w tym czasie zwierzak umarł, zostawiają go tutaj, w "Tęczowym moście". Mają pewność, że jeśli kiedyś jeszcze tu wrócą, będą go mogli odwiedzić. A poza tym, jak zaznacza Jagielski, tacy ludzie "mają nieco inną mentalność".
- Dla nich zwierzę jest równe człowiekowi. Mieszka z nim w domu, a w wakacje leci z nim za granicę lub nocuje w hotelu - tłumaczy. Jak łatwo się domyślić, tak w większości myślą mieszkańcy miast. Dlatego do "Tęczowego mostu" zjeżdżają ludzie z Wrocławia, Głogowa, Zielonej Góry, Wałbrzycha... Tych z wiosek jest znacznie mniej. Na dodatek czasami wstydzą się przed znajomymi, co zrobili ze zdechłym psem lub kotem. Są tacy, którzy nie przyznali się do tego do dziś, choć pogrzeb wyprawili na przykład już w 2002 roku.
Tomasza Jagielskiego to też nie dziwi. Kiedy zaczynał, widok szeroko otwartych, zaszokowanych oczu to był dla niego chleb powszedni. Nikt nie umiał mu powiedzieć, po powinien zrobić, żeby móc uruchomić taki cmentarz, jakich praw przestrzegać, jakimi normami się kierować. Postanowił więc, że oprze się na prawie Unii Europejskiej oraz na... przepisach pochodzących jeszcze z lat 50., dotyczących grzebalisk dla zwierząt. Mówi o tym wszystkim niechętnie, lakonicznie. - Pracowałem nad tym latami. Dlaczego teraz mam ułatwiać sprawę konkurencji? - rzuca krótko. Zdradza tylko, że kontrole i udzielanie zgód ciągnęło się latami, bo ważne było wszystko - odległość od wioski, głębokość, na jakiej płyną wody gruntowe, plany zagospodarowania terenu...
Sprawa ciągnęła się tak długo, że żona Jagielskiego zaczęła już wpadać w panikę. To, co miało być kolejnym etapem rozwoju firmy, po uruchomieniu hotelu dla zwierząt, okazało się studnią bez dna, w którą tylko pakowali pieniądze, bo za wszystkie zgody i za opinie rzeczoznawców trzeba było zapłacić. W końcu się udało, ale Jagielski całkowicie spokojny chyba nigdy nie będzie. Wszystkie zgody, które dostał, są na jakiś czas i co kilka lat trzeba je odnawiać. Ot, chociażby zgodę na emisję gazów z komina pieca krematoryjnego.
Posłuchaj właściciela cmentarza i krematorium, Tomasza Jagielskiego:
źródło: Vimeo/e-lecznica.pl
Żonę Jagielskiego martwiło również, że początki tego nowego biznesu były dość skromne. Przez cały rok Tomasz pogrzebał dziesięć zwierzaków. Musiał wziąć kredyt w banku, bo cmentarz to koszt blisko 50 tysięcy złotych rocznie, sam podatek za ziemię to 10 tysięcy. A do tego dochodzi utrzymanie monitoringu, wywóz śmieci, pensje dla dwóch pracowników (wuja i znajomego). Szczęściem, biznes zaczął się rozwijać. Zadowoleni klienci opowiadali o "Tęczowym moście" znajomym, pomysłem zainteresowały się też media. Dziś właściciel cmentarza organizuje tu cztery razy więcej pogrzebów i już dwukrotnie musiał przesuwać ogrodzenie, żeby powiększyć teren.
W Dzień Zmarłych jest tu ruch, jak na każdym innym cmentarzu. Bo ludzie jadąc do krewnych, pakują do bagażnika ten jeden znicz więcej, i po drodze zaglądają też tutaj. Nie każdemu się to podoba. - Powiem tak: to jest święto ludzi. Jak ja słyszę, że ktoś modli się na grobie matki, a potem duma nad grobem psa, no to dla mnie jest to niepoważne - przekonuje kierowca autobusu.
Nie teoretyzuje, miejsce zna dobrze, bo sam kiedyś mieszkał w Kilianowie, a i na samym cmentarzu bywał już nie raz. Jego znajomy kilka lat temu pogrzebał tam psa. Ale to nie był zwykły pies, to był kompan do piwa! We trójkę chodzili sobie do lokalnej knajpki, zwierzak dostawał pszeniczne do miski i jeszcze chrupał herbatniki. Ale w końcu zdechł, trochę ze starości, trochę z przejedzenia. Szkoda go było, bo był z niego "zabawny futrzak". Teraz przyjaciele chodzą na cmentarz raz na jakiś czas, żeby go odwiedzić. Ale najpierw po drodze wpadają do znajomej knajpy, wypić jego zdrowie.
*Fragmenty wpisów do Księgi Pamiątkowej cytowane w oryginale.