Trwa ładowanie...
Notowania
Przejdź na
Dorota Ziemkowska
|

Jak powstają neony? Tygrys musi wejść na dach, szef nie może, bo ma lęk wysokości

0
Podziel się:

Poznaj historię jedynej na Dolnym Śląsku firmy, która z reliktów PRL-u robi dzieła sztuki.

Jak powstają neony? Tygrys musi wejść na dach, szef nie może, bo ma lęk wysokości
(Fundacja Neon Side)

Do KONO przyszła kiedyś młodziutka artystka z prośbą o neon "Trup". Powiedzieli, że muszą mieć projekt. Momentalnie napisała hasło z ostrym "t" i "p" z długą nóżką, celującą daleko w ziemię. I jeszcze lustrzane odbicie. Neon zrobili jej niemal od ręki, nie czekała nawet tygodnia. Innym razem ktoś dla wnuczki zamówił dwumetrowy, różowy napis na czarnym panelu: "Księżniczka Kalinka".

Potem pojawił się "człowiek-kura". - Wygląda jak z epoki kamienia łupanego, zarośnięty, włosy jak pióra, śmieszne ubrania - opisuje Andrzej, jeden trzech fachowców, pracujących w firmie na stałe. - To był artysta, w Berlinie wystawia dziwne akty. Jakieś półnagie kobiety, wszystko szaro-czarno-białe. I tylko podświetla to naszymi neonami. Robi z nich czerwone, pourywane cienie.

Takich oryginałów zachodzi tu całkiem sporo, bo pocztą pantoflową wiadomość o KONO rozniosła się po Akademii Sztuk Pięknych. Niektórzy wymyślają sobie, niestety, niewykonalne fantasmagorie. Na przykład malutki, powykręcany napis, z literkami szerokimi na niecały centymetr. - Do pudełka w takich wymiarach rurka się nie zmieści, nawet ta najcieńsza, ośmiomilimetrowa, zwłaszcza przy wymyślnej czcionce, która wymaga, żeby kontury litery obrysować nią z obu stron - Andrzej kręci głową i szuka po horyzoncie neonu z jak najdziwniejszą czcionką.

Stoimy na wrocławskim placu Kościuszki, więc jest w czym wybierać. Omiata wzrokiem "Renomę" i "ubezpiecz mieszkanie w PZU". To giganty, zły przykład. W końcu wyławia "Dolińskiego", tuż przy arkadach.

- Widzisz, coś podobnego chciała. Same zawijasy! - kręci głową. Prędzej takiej lekkomyślności by się spodziewał po "zwykłych szaraczkach", którzy też czasami zamówią sobie jakiś neon, ot, chociażby do oświetlenia pokoju dziecinnego. Jakiś czas temu ekipa z KONO robiła blisko dwumetrowy, różowy napis na czarnym panelu: "Księżniczka Kalinka". Wrocławianin zamówił dla wnuczki, kosztowało go to jakieś 2,5 tys. zł.

Jednak oni rozświetlają nie tylko Polskę. Słali już konstrukcje do właścicieli bistro w Baltimore, szefów sieci niemieckich piekarni oraz do Szwedów, którzy postawili nad autostradą reklamową furgonetkę i chcieli, żeby nocą przyciągała wzrok już z daleka.

|

Andrzej Rusko przed montażem elementu neonu. Fot. Dorota Ziemkowska, Money.pl |
| --- |

Trochę się najeździli za materiałami. - Rynek zalały chińskie i wietnamskie podróbki szklanych, świecących rurek. Ja tego nawet nie chcę dotykać! W porządku, są dużo tańsze, ale i mniej wytrzymałe - tłumaczy Andrzej. Co gorsza, nadal można trafić na szkło ołowiowe, które nie dość, że kiepsko się wygina i potrzebuje do tego wyższej temperatury, to jeszcze jest toksyczne. - Pewnie, że nie można ich sprzedawać, ale co z tego, jak nieustannie na nie trafiamy? To sprawdzone trzeba sprowadzać aż z Włoch. Żywotność trzydzieści lat, a nie dwa - przekonuje.

Gdy z nim rozmawiam, na Kościuszki z kolegami montuje jedną z największych swoich instalacji - neon dla centrum handlowego Bielany. Stelaż, do którego go przyczepią ma 3 metry, rurek potrzebowali blisko 100 metrów. Większe było tylko "B" dla konkurencyjnego Borka - miało 4 na 7 metrów. Cały napis musieli wieźć na kilku wynajętych ciężarówkach. Tak ogromne zamówienia zdarzają się może raz na dwa lata, ale pamięta się je długo. Inwestor wyda na nie niemały pieniądz - blisko 50 tys. zł. Ale nie wszystko trafia do nich.

Litery, które lubią się przytulać

Bo nim taki neon zawiśnie, musi minąć nawet do trzech miesięcy obowiązkowej papierologii, za którą przyjdzie zapłacić nawet jedną piątą z tej sumy. - Najpierw architekci tworzą projekt budowlany. Przeliczają wielkość napisu oraz stelaży, do których będzie przymocowany. To zajmuje nawet 1,5 miesiąca. Potem, jeśli budynek jest zabytkowy, prosisz o zgodę konserwatora miejskiego. Kolejny miesiąc. Następnie załatwiasz w zarządzie dróg organizację ruchu, bo nieraz trzeba pas wyłączyć z ruchu i kawał chodnika - mówi.

Andrzej omiata ręką pół ulicy, na której stoi podnośnik na ciężarówce i skrawek chodnika, akurat pod neonem, który wieszają. - Za ten nasz kawałek płacimy jakieś 700-800 złotych dziennie - zdradza. Cały teren oznaczony pachołkami i otoczony biało-czerwoną taśmą ochronną.

Przerywa mu trzask krótkofalówki, którą przyczepił do ramienia. - Kojot do bazy, powtórz - Andrzej odsuwa się od ulicy, żeby cokolwiek usłyszeć i zadziera głowę. Patrzy na dach, na którym siedzi reszta ekipy. Mają problem: między literami zieje dziura, chyba coś źle policzyli. Pomyłki się zdarzają - ot chociażby jakiś czas temu przymocowali do góry nogami dolną część ramy od neonu, bo któremuś się pomyliły oznaczenia. Przyszło do montowania drugiej części i za nic nie mogły się dopasować. Ale to był niechlubny wyjątek, więc co się stało dziś?

Idziemy jeszcze kilka kroków do tyłu, aż za skwer. - Uf, to była iluzja - Andrzejowi spada kamień z serca. Na górze nie da się zobaczyć tego z perspektywy, dlatego zawsze potrzebny jest ktoś na dole. Przerwa między "L" i "A" wydawała się za duża, ale to takie litery, które nie przytulają się tak blisko do siebie, jak chociażby wcześniejsze "B" oraz "I". - Właśnie dlatego, żeby uniknąć pomyłek na miejscu, montujemy cały napis na próbę u nas w hali produkcyjnej - Andrzej jeszcze kontrolnie ogląda fragmenty napisu poukładane pod ścianą kamienicy. Upewnia się, że rurki w nich nie popękały.

Bo wbrew pozorom to delikatny materiał. Niby może wisieć latami na dachu i nic mu się nie stanie, ale chwila nieuwagi przy produkcji i wszystko trzeba robić od nowa. Ot chociażby na przeplocie, czyli w miejscu, gdzie można go skręcać i wyginać, ma tylko kilka milimetrów. Dlatego tak ważne jest pilnowanie ciśnienia, żeby podczas całej operacji ścianki się nie zapadły lub nie rozrosły do formy cienkiego, nadmuchanego balonika. Kto układa napis, musi więc stać z przyczepionym do rurki wężykiem w ustach i odsysać nadmiar powietrza. Potem pompą napełnia wszystko gazem.

Na koniec neon trzeba rozgrzać do blisko 300 stopni, żeby "się wyświecił". Bo za pierwszym razem po uruchomieniu nie zapala się od razu cały, tylko - jak jarzeniówka - rozbłyska powoli, od brzegów, do ciemnego środka. Nowy musi się więc dwa dni jarzyć, żeby potem działał, jak należy. - Poza tym mamy pewność, że jeśli przez ten czas nie zacznie z niego uciekać gaz, to rurki są szczelne. I spokojnie możemy je montować już na ścianie budynku - Andrzej niemal krzyczy, bo kosz podnośnika zjeżdża w dół i robi niemiłosierny hałas.

Na drugiej stronie przeczytasz: Tygrys wchodzi na dach, czyli jakie niespodzianki kryją się w ścianach starych budynków

Dobytek musi zostać na ziemi

W środku nie ma wiele miejsca. Jeden z chłopaków wyskakuje, żebym mogła wejść. - Hola, hola - właściciel maszyny jest czujny. - Ale aparacik oddajemy.

Oddaję też plecak, futerał, właściwie wszystko, co mam, udaje mi się tylko przemycić drugi, kieszonkowy aparat za cichym przyzwoleniem ekipy. Na górę nie można wwozić niczego zbędnego: żadnych tobołków, nawet telefonu. Nic, co mogłoby spadając z tych 25 metrów, uszkodzić kogoś na dole. Dlatego też montażyści nie mają na głowach nawet kasków. - Bo po co to komu? Przecież jak spadną, to im wiele nie pomoże. A taki kask zrzucony na ziemię zadziała zabójczo - Andrzej otwiera szeroko oczy, zdziwiony pomysłem.

Jeszcze tylko obowiązkowa uprząż, zakładana przez nogi i na ramiona, przyczepiana do kosza, i można jechać w górę. Podnośnik uniesie do około 200 kilogramów, teraz ma blisko jedną trzecią mniej, więc maszyna się nie męczy. Czasami jak trzeba zamontować większy napis, wwozi się go na raty. Andrzej zwykle zostaje na dole, bo ma lęk wysokości. Dziś też będzie nas oglądać, wysoko zadzierając głowę.

|

Marcin Krawiec, Tomasz Szafrański i Andrzej Rusko montują neon na wrocławskim pl. Kościuszki. Fot. Dorota Ziemkowska, Money.pl |
| --- |

Rozglądam się dookoła, z mgły na dachach wyrastają inne neony. - To "KDM" po lewej też nasze. Tylko nie świeci - wspólnota nie mogła się dogadać, kto będzie płacić rachunki za prąd - dowiaduję się. Wisimy nad budynkami, ale właściwie nie czuć tej wysokości. - A chcesz? To pochyl się nad brzegiem kosza i popatrz w dół po teleskopie podnośnika, czyli tym ramieniu, które nas winduje w górę - mój towarzysz uśmiecha się zachęcająco. Wychylam się. Ziemia nagle wydaje się oddalać, a w głowie zaczyna wirować.

Już na szczycie kosz lekko się buja, chociaż na dole prawie nie było czuć wiatru. Musi przekraczać 10 metrów na sekundę, żeby zrezygnowali z pracy. Neon działa wtedy jak żagiel i gotów pociągnąć ich za sobą w dół. Ale deszcz, śnieg - nie ma znaczenia. Ekipa pracuje i w takich warunkach, chociaż wiadomo, że wtedy trzeba ostrożniej. Lata temu, jeszcze w innej firmie, Andrzej sprawdzał kable i zapomniał, że chwilę wcześniej rękawiczką przetarł neon ze śniegu. Cała nasiąknęła wilgocią. Kiedy dotknął przewodów, tak go huknęło, że kilka dni czuł po ramieniu.

Dziś też będą pracować z kablami, choć najpewniej nie zdążą ze wszystkim, bo trzeba jeszcze przymocować gigantyczne logo, a to aż pięć elementów. Kilka transformatorów już jednak wisi na rusztowaniu. Wyglądają jak niewielkie pudełka na narzędzia. Każdy dopasowany do innego fragmentu napisu. Trzeba z tym bardzo uważać, bo jeśli użyje się zbyt słabego, szybko się spali i za kilka miesięcy trzeba będzie wymieniać. A przecież chodzi o to, żeby już się tym neonem nie zajmować przez najbliższe lata.

Nowi chcą 35 złotych za godzinę

Andrzej macha do nas z ziemi. Zjeżdżamy, bo to dopiero półmetek roboty, a maszyna za darmo nie stoi. Za dzień pracy trzeba będzie zapłacić wypożyczalni 100 złotych. Ale brygadzie z KONO na razie się nie opłaca kupować własnej, bo porządna, która sięgnie i na 28 metrów, to jakieś 200 tysięcy. Wystarczy, że rok temu kupili na kredyt ploter frezujący, którym wycinają napisy. Wcześniej korzystali z pomocy zaprzyjaźnionych firm reklamowych. Ale musieli za tym jeździć po całym mieście. Chcieli więc zaoszczędzić trochę czasu. Bo w tej robocie wciąż go brakuje.

- Tygrys wchodzi na dach. Na pół godziny prąd nam zabierze - Andrzej wita nas na dole i kiwa głową w stronę faceta w szarym swetrze. Pochylony ciągnie nosem, bo zimno, będzie mniej niż 10 stopni. To elektryk, musi coś sprawdzić na kablach. Za każdym razem ekipa pracuje z innym, przypisanym do budynku, na którym będzie montować neony. - Tak jest najlepiej, bo czasami papiery swoje, a rzeczywistość swoje - dowiaduję się. Chociażby na ulicy Ruskiej, gdzie montują teraz historyczne reklamy z PRL-u, w miejscu, gdzie mieli kuć w ścianie, tamtejszy spec "wywróżył" im ukryte kable. Na planach nikt ich nie zaznaczył.

Przerwa w pracy nie może się zmarnować . Idziemy na obiad do baru mlecznego, bo najbliżej. Pomieszczenie maleńkie, w powietrzu czuć pierogami i cebulą smażoną na głębokim tłuszczu. Zsuwamy stoliki i zamawiamy: "żurek, ziemniaki z mięskiem, kompocik". Po robocie całe ręce brudne, ale nie ma się gdzie umyć. Kobieta zza lady przynosi namoczoną ścierkę. Jakoś tak bez zapału.

Gadać się nie chce, ale jeść jak najbardziej. Jeden tylko wzdycha, bo mu syna oblali na egzaminie na prawko i będzie musiał pojechać na własne oczy zobaczyć nagranie z jazdy. Tylko czasu nie ma, żeby się tłuc aż na drugi koniec miasta. - Na początku, kiedy startowaliśmy z biznesem, było więcej wolnego. Klientów wielu nie było, w większości ściągnęliśmy ich za sobą ze starych firm - tłumaczy. Wcześniej pracował w Uzzi, które produkuje ogromne reklamy świetlne. Andrzej robił na swoim - miał drukarnię, zarabiał na ulotkach i świecących szyldach reklamowych.

Teraz ich firma się rozrosła, czasami zatrudniają nawet współpracowników, kiedy mają większe projekty. Do stycznia kalendarz cały wypełniony, a w kolejce jeszcze czeka kilka firm, aż jakieś zlecenie im wypadnie. - Tylko wolnego brak! Czasami robimy od 6 rano, do 22 - Tomasz dmucha w gorący talerz. Nawet ostatnio, jak mieli jechać na grzyby w weekend, to zrezygnował, bo nie po to wstaje codziennie w tygodniu przed szóstą rano, żeby w weekend nie móc pospać do dziesiątej.

Tylko nie za bardzo jest na kogo zrzucić te obowiązki, bo młodzi się nie chcą uczyć robienia neonów. - Przychodzą tacy po studiach, albo po pracy w reklamie, ale za biurkiem, i od razu śpiewają stawkę 35 złotych za godzinę. W porządku, ja im mogę taką dać, ale niech nie grzebią się przez miesiąc z robotą, co zajmuje tydzień. I niech to ma ręce i nogi - wzdycha Andrzej i przyznaje jeszcze, że boi się przyuczać małolatów, którzy nie mają serca do roboty, bo nie dość, że to strata czasu, to jeszcze taki gotów ledwie liznąć wiedzy, to od razu wyfrunąć i tylko im konkurencję zbudować.

Na razie jednak nie ma strachu, bo młodzi bledną na samą myśl o pracy po nocy na dachach. Jest przed 17., a już robi się szaro. Załoga znów wraca pod kamienicę. Biorą tylko do siatki pudełko pierogów dla właściciela podnośnika. Naciągają na głowy wełniane czapki narciarskie. Żegnam się, bo podobnej nie mam, a wilgotny listopadowy wieczór robi się nie do wytrzymania.

Na drugi dzień, przed 22., zaglądam do knajpy w podwórku na Ruskiej. Stoliki oklejone ludźmi, trudno znaleźć miejsce przy oknie. Ale warto, przez nie widać potężne, monumentalne pudła, układające się w historyczne napisy: "Cuprum", "Spożywczy", "Kino Warszawa", które ostatnio naprawiało KONO. Jeszcze ciemne, czekają na ten weekend, kiedy rozbłysną po raz pierwszy. Andrzej pisze mi SMS-a: "Śpisz? Reklama świeci". Pewnie właśnie zjeżdżają do domów.

giełda
wydarzenie
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(0)