Na wielkich piszczałkach stoi się jak na palach. - Będzie po kilkadziesiąt centymetrów średnicy - Krzysztof Jakubowski mierzy rękami po stole. - Jak kto szczupły, to nawet może wpaść do środka. Kilka lat temu słyszał o takim jednym, który spadł z wysokości dwóch pięter. Uderzył w posadzkę i się zabił. Widać chciał popatrzeć na kościół. Krzysztof szalenie to lubi. Staje na przedzie organów i mocno się wychyla. Wydaje mu się, jakby latał wysoko nad ławkami. Tylko on zawsze przywiązuje się mocno linami. Do młodszego Wiesława takie rozrywki nie przemawiają. Wystarczy, że widział, jak mu telefon leci w dół i pęka z suchym trzaskiem. Niejeden.
Wiesław pamięta, jak wyjechał stroić do Stanów. Chwilę po tym, jak żona wróciła do domu po porodzie. Widzieli się kilka godzin wieczorem. Rano zadzwonił ojciec, Krzysztof. Rzucił krótkie "pakuj się" i ruszyli za Ocean. - Wiedziałem o tym już w nocy, bo po 2 dzwonili, że wizy udało się załatwić, ale nie chciałem chłopaka denerwować o tej porze - śmieje się Krzysztof.
Mówią, że w Ameryce było "dziwnie". Mały hotelowy pokój, kilkanaście godzin w podróży i celnik, który wyszczerzył się do nich i rzucił jowialne: "A wyście tu czego chcieli?". Po polsku. Na plakietce miał bodaj "Piotrowski". Nie zostali tam dłużej niż dwa tygodnie, bo udało się szybko nastroić.
Ale czasami siedzą na robocie miesiącami. Nocują na plebaniach, bywa że i po ludziach. Tu od dziesiątek lat nic się nie zmieniło. Kiedy ich przodek, starszy Wiesław stroił organy, jadł to, co upichciła gospodyni dla księdza. Ale jak probostwo było biedniejsze, to gotowali mieszkańcy. Z tygodnia na tydzień inny dom. Dziadek Wiesław dzień w dzień jadł schabowe i kwaśnicę, bo jak jeden się wykazał, to potem każdy następny nie chciał być gorszy i nic innego mu nie podawał. Żony w rodzinie Jakubowskich szybko się nauczyły, żeby nie zaskakiwać mężów obiadami, jak wreszcie wracają do domu. Sami sobie kupują, za czym im żołądek zatęsknił.
Dziś są ziemniaki, ogromny okrągły bochen chleba posypany ziarnem i filety, przyrządzone bez panierki. Duży salon jednorodzinnego domku wypełnia się zapachami. Żona Krzysztofa stawia przed nim talerz mocno wysmażonych, niemal czarnych ryb. No, co robić, jak takie lubi. - Oni jeszcze nie mają co narzekać, bo mają samochody, ale teść się naponiewierał... To trzeba kochać, trzeba - kobieta wzdycha i wraca do kuchni po herbaty.
Rozmowa głuchego ze ślepym
Teść, czyli starszy Wiesław Jakubowski zaczynał w latach 40. Nie miał lekko. "Poszliśmy, pamiętam, z ojcem na piechotę obejrzeć i zobaczyć, jaki materiał będzie potrzebny. W obie strony 50 kilometrów. Zapłatę dostaliśmy w naturze. Mąka, cukier, mięso" - pisze w pamiętniku. "Wszystko wieźliśmy dwukołowym wózkiem. W przybliżeniu tak wyglądała moja pierwsza praca przy organach".
src="http://static1.money.pl/i/h/162/art382626.jpg"/>
fot. z archiwum prywatnego rodziny Jakubowskich"Nie dorobiłem się żadnych majątków. Żyłem przez okres swojej pracy średnio. Mieszkam w mieszkaniu spółdzielczym" - wspomina dalej. Do strojenia i montowania organów wyjeżdżał na długie miesiące. Żona Kazimiera zostawała sama w domu z trójką synów: Krzysztofem, Mirosławem i Markiem.
Wracał na kilka dni, ot tak, żeby pogadać chwilę z dzieciakami, przeprać bieliznę. Kilkuletni Mirosław mówił do niego na "pan". Ale narzekać nie może, dochował się dwóch organmistrzów. "Trzeci syn, niestety, wybrał sobie inny zawód i jest magister ekonomii".
Nie lubił robić całymi nocami. A czasami nie było wyjścia. Bo do parafii biskup przyjeżdżał święcić, albo artysta z koncertem. "Przez dziesięć lat, może więcej, obsługiwałem wszystkie festiwale muzyki organowej w Krakowie. Spałem w ławkach filharmonii albo po kątach. Uczniowie mieli hotel. Bo to były koncerty dyplomowe, a ja, co szykowałem im organy, spałem na ławkach, parę godzin, bo było mało czasu" - pisze starszy Wiesław w pamiętniku. "I tak co roku przez 2 lub 3 tygodnie. Uczniów się chwaliło, a o tym, co bardzo ważną rzecz wykonał, żeby organy były sprawne, nic nie było słychać. Zawsze tak było, po kościołach też".
Pewnego razu starszy Wiesław aż zamarł. Trochę z zaskoczenia, a trochę z podziwu. Niemiecki organmistrz, z którym współpracował, przerwał nagle pracę w środku dnia, wstał i wyszedł na miasto. "Zdaje się, że miał rację. Trzeba przyznać, był dobrym majstrem i znał się na intonacji, strojeniu" - duma we wspomnieniach.
fot. z archiwum prywatnego rodziny Jakubowskich
Dziś jego syn, Krzysztof, na takie historie uśmiecha się wyrozumiale. Z młodszym Wieśkiem pracują najchętniej tylko do 13. Nie da rady cały dzień stroić. Słuch się męczy. Bo z nim jest jak z węchem: chwila w perfumerii i czujemy wszystkie zapachy, nawet te najbardziej subtelne. Kwadrans, dwadzieścia minut - i wszystko zlewa się w jedno, miesza i nie daje rozpoznać.
Najgorzej jest pod koniec tygodnia. Czasami już się niczego nie słyszy. Wracają do domu samochodem w ciszy. Nawet radio nie włączą. - Ja tak nieraz dumałam: co oni tyle czasu robią przy jednym instrumencie?! - żona Krzysztofa splata ręce na piersi. - Ale teraz już wiem, bo na własne oczy widziałam. Bez tego to jak rozmowa głuchego ze ślepym. Idź, Wiesiu, na strych, przynieś co trzeba - zachęca syna, który po chwili znosi do salonu dwie organowe piszczałki. Długie na kilkanaście centymetrów. Metalowa ma u góry cienki pasek metalu zwinięty w ślimaka. Drewniana wygląda jak wysoki, podłużny ul na nóżce.
src="http://static1.money.pl/i/h/164/art382628.jpg"/>
fot. z archiwum prywatnego rodziny JakubowskichMężczyźni kręcą się niecierpliwie na krzesłach, czekają na zachętę. Nie trzeba ich długo prosić. Krzysztof dmucha w piszczałkę i ostry dźwięk wibruje w uszach. Prostuje trochę metalowego ślimaka, dmucha znowu. Dźwięk zmienia się, ale ledwie zauważalnie.
- Frontowe piszczałki, które widać w kościele na chórze to często atrapa. Prawdziwych jest wiele więcej, nawet kilkadziesiąt. Ino ich nie widać, bo cały system jest schowany, zabudowany w ścianie - tłumaczy młodszy Wiesław. - Małe mają po kilka centymetrów, duże nawet ze sześć metrów. I to wszystko trzeba nastroić, jedną po drugiej.
Wszystko przez kobiety
Zawsze pracują we dwójkę. W pojedynkę się nie da. Jeden stroi piszczałki, drugi naciska po kolei wszystkie klawisze na klawiaturze organów. Młodszy Wiesław przeciska się między długimi, metalowymi rurami. Pod butami trzaskają pancerze korników. Wieloletni kurz osiada na włosach, lepi się do dłoni. Wystający gwóźdź rozdziera kurtkę na ramieniu.
Nieraz chłopak musi pełznąć po ziemi, bo do niektórych urządzeń inaczej się nie dostanie. Wydłubuje z piszczałek zdechłe gryzonie, ptasie gniazda. Bo czasami, oprócz strojenia instrumentu, trzeba go też odświeżyć, odbudować.
src="http://static1.money.pl/i/h/165/art382629.jpg"/>
fot. z archiwum prywatnego rodziny Jakubowskich- Nikt nie ma prawa go dotykać! Nawet omiatać z kurzu. Najlepiej, żeby to sobie stało i powoli brudziło, aż przyjedzie ktoś, kto się na tym zna i wyczyści - rzuca kategorycznie Krzysztof. Ludzie nie zdają sobie nawet sprawy, jak łatwo można popsuć wielogodzinną pracę organmistrza.
Boleśnie przekonał się o tym kiedyś starszy Wiesław. Pojechał do Krakowa stroić instrument przed koncertem. Męczył się wiele godzin nim skończył. W dzień występu - panika. Muzyk próbuje, a tu nic nie działa jak trzeba. Jakubowski złapał się za głowę. Wieczorem sprzątaczki przetarły ciepłą wodą wszystkie rury. - A wystarczy dłużej potrzymać je w dłoni, żeby rozstroić, takie są wrażliwe na temperaturę - tłumaczy Krzysztof.
- Kilka lat temu, w te potężne upały, to jeździliśmy po parafiach bez przerwy. W gorącu pękało drewno. Przy klawiaturach, na kwadratowych piszczałkach - wszędzie! - wspomina. - Trzeba było to wszystko kleić, wymieniać na nowe. Moc roboty.
Najczęściej pracują przy zabytkowych instrumentach. Każdą taką pracę konsultują z konserwatorem. Części muszą być z porządnego drewna - dębowego, świerka lub sosny, a nie z, nie przymierzając, topoli, bo to "papierowe drzewo, szkoda nawet dotykać".
Po skończonej robocie przychodzi muzyk. Bo organmistrz nie musi umieć grać. Ani Krzysztof, ani młodszy Wiesław więcej jak kilka taktów nie przedstawią. - Nie muszę odstawiać Bolero, żeby słyszeć, czy instrument jest nastrojony - kwituje Krzysztof. Ale artysta już musi. I potem albo słyszą "prima, brawo panowie", albo "do poprawki". I siedzą nieco dłużej.
Uczy się stroić na robotach w Niemczech
Kiedy starszy Wiesław pierwszy raz samodzielnie stroił instrument, spanikował. "Poprosiliśmy księdza, który umiał grać na organach, żeby zobaczył, jak to wygląda. Ja w tym czasie uciekłem i słuchałem z daleka, jak ksiądz gra. Ale on grał i grał... Był zadowolony" - wspomina w pamiętniku. Potem robił w Krakowie, Tyńcu, Limanowej. Nawet w Częstochowie i to wtedy, gdy Hoffman kręcił tam "Potop". Do dziś pamięta smród tamtych wybuchów. Siedział na tych najważniejszych, wielkich organach, podglądał plan filmowy i stroił. A żadnej akademii nie kończył.
src="http://static1.money.pl/i/h/166/art382630.jpg"/>
fot. z archiwum prywatnego rodziny Jakubowskich"Praktyka w firmie organowej długoletnia daje więcej, jak szkoła muzyczna" - przekonuje starszy Wiesław Jakubowski. Zresztą widział to na własne oczy. Do 1939 roku mieszkał z ojcem na terenie zakładu Dominika Biernackiego i Stefana Truszczyńskiego, którzy budowali organy. Jako dzieciak latał po fabryce i podglądał pracę ojca Czesława. I słuchał o dziadku Aleksandrze, który też miał być organmistrzem, lata wcześniej.
"Całe podwórko żyło organami" - pisze we wspomnieniach. - "Gdyby nie wojna, na pewno też bym pracował w tej firmie. Jak ojciec szedł gdzieś do organów we Włocławku, to leciałem z nim, bo mnie ciekawiło".
Ale w 1939 roku starszego Wiesława wywieźli na roboty do Niemiec. 13-latek pracował całymi dniami na roli. Tyle, że wciąż ciągnęło go do instrumentów.
Gdy wrócił, od razu zatrudnił się z ojcem u Biernackiego, po którym firmę przejął potem Truszczyński. A gdy syn Krzysztof nieco podrósł, brał go w wakacje do pomocy. Chociaż to był jeszcze maluch, ledwie 9-letni. Tak bardzo chciał, żeby sobie chłopak zarobił parę groszy. I zasmakował w rodzinnej tradycji. Zaskoczyło, bo syn najpierw działał u Truszczyńskiego, a potem w 1984 otworzył własną firmę.
src="http://static1.money.pl/i/h/168/art382632.jpg"/>
fot. z archiwum prywatnego rodziny JakubowskichDo niedawna Krzysztof jeszcze czasami ciągnął ze sobą ojca na strojenie. Żeby sobie chociaż popatrzył. Bo starszy Wiesław już od dziesięciu lat nie pracuje. Chory, prawie nie rusza się z domu. Ale ciągnie wilka do lasu. Jak nie może pojechać z synem i wnukiem, to każe sobie opowiadać wszystko przez telefon. Często robią renowacje organów, przy których on dziesiątki lat temu pracował. Wszystko pamięta.
- Dziadek to by ze trzy dni opowiadał. Nie może, to chociaż to kazał pokazać - młodszy Wiesław przesuwa po stole plik kartek zapisanych równym pismem. "Obecnie jestem po operacji, nie mówię, dlatego piszę. Żadnego wywiadu nie będę w stanie udzielić..." - przekazuje w pamiętniku najstarszy Jakubowski. "... Bardzo bym prosił ujawnić nazwiska tych, co pracują bezpośrednio przy budowie. Organy się robią po latach zabytkiem, niech i ci, co pracowali, będą zabytkiem wspomnianym".
W jego wspomnieniach pojawiają się: P. Brzezek; młodszy pracownik Zdzisław Kozynkiewicz; Buła Józef, Janek Bryl, Henryk Siedlar; Słowik Marian; Mietek Wąsowicz, Władysław Cepuch, Pan Włodarski; Piątkowski z Poznania; Błazewicz z Wawra pod Warszawą; Rafalski, stroiciel z Włocławka; Stefan Truszczyński; szef P. Wacław Biernacki; P. Włodzimierz Truszczyński; P. Rafalski; Karwat J.; Ciechowski Kazimierz; Ciechowski Jan; Siekierka M.; Bryl K.; Wrzos T.; bratanek Jakubowski Andrzej; szwagier Tukiendorf Z.; W. Czarniak.
Fragmenty pamiętnika Wiesława Jakubowskiego zostały jedynie zredagowane. Sens i przekaz nie zostały zmienione.