Przemysław Ciszak, money.pl: Podobno wysyłacie masowo ogórki za ocean. O co chodzi?
Janusz Prus *, prezes Vitbis: *To tradycja. Wysyłamy do USA każdego roku średnio 100 tys. bombek w kształcie ogórków naturalnej wielkości. Amerykanie wierzą w ich cudowną moc. Powieszony na choince ma zapewniać powodzenie materialne, dostatek i szczęście. Podobno zwyczaj zaczerpnęli ze starej tradycji niemieckiej, chociaż Niemcy nie mają o tym zielonego pojęcia.
Amerykanie to ponoć specyficzni klienci. Podobno na początku lat 90. zamówili w którejś polskiej firmie bombkę w kształcie głowy Saddama Husajna. A figurki Adama i Ewy z gdańskiej fabryki na targach 1998 roku przemianowane zostały na parę "Bill i Monika". Spotkał się pan z takimi "szczególnymi" zamówieniami?
Aż takimi to nie. Ale robiliśmy już na specjalne zamówienie brukselskiego Siusiającego Chłopca. Pojawiają się prośby o bombki dedykowane poszczególnym zawodom. Robimy więc strażaków, żołnierzy, górników, pielęgniarki. W tym roku wykupiliśmy również licencję Disneya na Europę Centralną, a w przyszłym zamierzamy rozszerzyć sprzedaż na cały kontynent i współpracę z Ameryką. W USA licencja ta wcześniej została kupiona przez amerykańską firmę i jeszcze przez dwa lata będzie zablokowana.
Dokąd jeszcze trafiają polskie ozdoby?
Głównie do Europy, a zwłaszcza do Niemiec. To rynek podobny do naszego zarówno kulturowo, wielkościowo, jak i pod względem potencjału. Wysyłamy również bombki do Holandii, Wielkiej Brytanii czy nawet Hiszpanii. Dzięki tym odbiorcom rozprowadzane są dalej do Francji, krajów Beneluksu. Do Stanów Zjednoczonych i Rosji sprzedajemy bezpośrednio.
Kryzys ukraiński i sankcje zaszkodziły w interesach?
Bardzo utrudniły kontakty. Zawirowania ostatnich lat sprawiły, że straciliśmy impet, ale wciąż nie straciliśmy rynku. On się nie rozwija z różnych przyczyn, choćby przez różnice kursu rubel-dolar, problemy celne, ale również i nastawienie do polskich producentów. Towar jest bez zarzutu, ale kupować nie chcą.
Za to chcą w Pałacu Prezydenckim.
Tak jak w poprzednich latach, tak i w tym roku nasze ozdoby zawisły na choince w Sali Kolumnowej. Staramy się również, aby bombki z bursztynem stały się oficjalnym upominkiem dla zagranicznych delegacji i gości prezydenta.
Bombką ze Złotoryi zachwyca się również Londyn . Ta ubrana w kamienie Swarovskiego, w słynnym domu handlowym Harrods osiąga ceny nawet 100 funtów za sztukę.
To był dobry ruch, zwłaszcza ze względów marketingowych. Słynny Swarovski i kultowy Harrods to marki same w sobie. Kolekcja ta zwraca uwagę i jest chętnie kupowana. Dzięki temu również rozsławiane jest polskie rękodzielnictwo. Idziemy za ciosem. Kolejnym krokiem będzie kolekcja "Amber", czyli bombki zdobione autentycznym bursztynem. Mamy za sobą również próby z kamieniami półszlachetnymi i szlachetnymi. Problem, ale i zaleta takich zdobień jest taka, że nie można uzyskać powtarzalności tych kamieni, więc trzeba budować indywidualne kolekcje.
Polskie gusta znacznie odbiegają od zachodnich?
Polski rynek jest bardzo indywidualny. Polacy potrafią stworzyć coś z niczego, dlatego doceniają wszelkie rękodzielnictwo. Stawiają na tradycję, ale są też postępowi, więc nie wzbraniają się przed nowinkami. Dlatego popularne są zarówno wzory nawiązujące do lat 60., 70., czyli bombki bogato dekorowane, jak również różne figurki, bałwanki czy mikołaje. Na Śląsku dobrze sprzedają się bombki z górnikami i św. Barbarą, jest też specjalna seria dedykowana szlakowi jakubowemu, ale też tak zwana bombka w stringach ma powodzenie. Polacy właściwie kupują wszystko.
A jak wygląda to z zagranicznymi klientami? Mają jakieś szczególne preferencje?
Amerykanie i Rosjanie są do siebie bardzo podobni. Ozdoby muszą być bardzo bogate, bardzo błyszczące i kolorowe. Na te rynki sprzedajemy drogie bombki. W Europie widoczny jest podział na kraje, a nawet regiony, o tradycjach katolickich i protestanckich. Francuzi, Belgowie, Holendrzy, czy protestanckie landy Niemiec lubią stonowane kolory, z delikatnymi zdobieniami. To bombka bardziej dekoracyjna niż symboliczna. Z kolei ostoja katolicyzmu - Bawaria, południowe Niemcy, Austria - wolą intensywniejsze kolory i bogatsze ozdoby z akcentami religijnymi.
Skoro polskie ozdoby kupowane są od Nowego Jorku po Sankt Petersburg, to oznacza, że jesteśmy światowym potentatem w produkcji ręcznie robionych bombek?
Polska była potentatem w ręcznej produkcji bombek choinkowych na rynku amerykańskim i europejskim do 1982 roku. Kiedy prezydent Reagan zniósł klauzulę najwyższego uprzywilejowania po wprowadzaniu stanu wojennego w Polsce, praktycznie wypadliśmy z rynku w USA. W nasze miejsce weszli inni: Czesi, Rumuni i Niemcy, którzy tam zawsze byli mocni. Teraz obudowujemy to, co straciliśmy. Znów mamy silną pozycję, ale nie dominującą.
Fot. Vitbis
Jeśli polska dominacja to już z jednej strony legenda, a z drugiej cel, do którego dążymy, to kto przoduje w światowej produkcji?
Chińczycy. Produkują najwięcej, najtaniej, podrabiają wszystko i wszystkich. Kiedy weźmiemy pod uwagę produkcję masową prostej bombki, to świat nie da im rady. Oni tę produkcję mocno zautomatyzowani i mają tanią siłę roboczą. Nie wytwarzają w tym segmencie bombek wyższej jakości, bo to zabiera czas i dużo kosztuje. Na tym polu Polacy ścigają się z Niemcami. Z tym, że ci ostatni też nie produkują, ale kupują - w Polsce, na Ukrainie i innych rynkach - a następnie sprzedają pod swoim szyldem.
*A więc w wąskim segmencie tej branży jesteśmy liderami? Ręcznie wytwarzane bombki są traktowane za granicą jako towar luksusowy? *To prawda. Jeśli patrzeć na segment bombek wysoko przetworzonych, wysoko dekorowanych, to mamy bardzo wysoką pozycję. Wykorzystujemy srebro, a nie aluminium, zdrowe, ekologiczne farby z atestami. Czasem wykorzystujemy techniki stemplowania czy sitodruku, ale wszystko to wciąż wytwarzane jest ludzką ręką. W świecie ceni się nasze produkty.
Co to znaczy "ceni się"?
Produkujemy około 25 mln bombek rocznie, czyli około 100 tysięcy sztuk każdego dnia. W tej chwili sprzedajemy powyżej 60 procent na eksport. Nie konkurujemy z Chinami, nie chcemy z nimi konkurować. Wytwarzamy produkt rękodzielniczy, oparty na starych polskich technologiach.
*Produkcja szklanych ozdób choinkowych to opłacalny biznes? *Nie jest łatwo, ale daje się wyżyć. Przeżyliśmy już kilka zawirowań, najpierw komunistycznych, później kapitalistycznych, a teraz kolejne, ale wciąż jesteśmy i produkujemy. Teraz pomaga trochę różnica kursów. Mocniejszy dolar i słabsza złotówka wspierają polskie bombki.
W tej chwili odbijamy się po poważnych spadkach przebijając próg 25 mln bombek. Jeszcze w 2003 roku byliśmy na poziomie przeszło 30 mln sztuk rocznie, ale był to rok, w którym Chiny się zaktywizowały w tej branży faktycznie pogrążając wiele polskich firm.
Upadły wówczas fabryki w * *Miliczu, Krakowie, Gdańsku. To musiał być cios dla branży.
To był pogrom. Padło również wiele innych zakładów: choćby we Wrocławiu, Koszalinie czy Bydgoszczy. Te wszystkie stare polskie fabryki nie wytrzymały konkurencji cenowej. Ma to również dalekosiężne przełożenie dla tego zawodu. Z roku na rok coraz bardziej brakuje rzemieślników. To praca wymagająca pewnych umiejętności estetyczno-manualnych. Trudno znaleźć ludzi, którzy chcieliby po osiem godzin brokatować. Poza tym potrzeba nam osób, które potrafią wydmuchać taką bombkę i później ją srebrzyć.
A szkół, które uczą tego zawodu jest coraz mniej?
Dokładnie. W Złotoryi było kilka zakładów produkujących bombki. Trochę kadry zdążyło się wykształcić. Później z różnych przyczyn musieli odejść i się przekwalifikować, ale część wraca do rękodzielnictwa. Nasz zakład ma już kilkadziesiąt lat, więc tworzą się też rodzinne tradycje. Rodziców zastępują ich dzieci i jakoś sobie radzimy. Jednak coraz częściej patrzymy na Ukrainę i tamtejszych szklarzy i zdobników. Za parę lat może będziemy musieli importować ludzi do pracy właśnie stamtąd. Obecnie zatrudniamy około 350 osób i jest komu pracować.
*Ile wynosi koszt produkcji jednej bombki? *
Wszystko zależy od tego jakich materiałów użyjemy do jej zdobienia i jej produkcji. Tworzymy je od podstaw, nie stosujemy żarówkowego półproduktu. Sześciocentymetrowa tradycyjna bombka, srebrzona i jednobarwna z zaczepem, to koszt około 45-50 groszy. Nie jesteśmy zakładem w niczym dotowanym, nie mamy żadnych subwencji ani nic takiego. Firmę tworzą pracownicy i byli pracownicy, co nadaje socjalny charakter firmie. Wszystko musimy sami policzyć i skalkulować, a to co wyprodukujemy i sprzedamy dopiero możemy podzielić. Pracujemy na bardzo niskich marżach, od kilku do kilkunastu procent, ale robimy ich w bardzo dużej liczbie. Dlatego nasza bombka nie jest droga. Chociaż w zachodnich sklepach jej cena jest nawet sześciokrotnie wyższa niż nasz koszt sprzedaży.
*Produkcja bombek wydaje się być pracą sezonową. *Bombki sprzedaje się przez krótki czas, raz w roku, i one budzą wówczas zainteresowanie oraz sympatię, ale ten boom jest tylko w grudniu. My pracujemy cały rok. Zawczasu musimy wstrzelić się w gusta, a przypomnę, że ten okres weryfikacji jest bardzo krótki. Po drugie musimy cały rok utrzymać się finansowo. Nie jesteśmy konkurencyjni dla innych branż, które weryfikują się codziennie, jak choćby piekarze czy mleczarze. To nas stawia w trudniejszej pozycji.
Kiedyś mieliśmy niższy VAT z racji rękodzieła artystycznego, teraz płacimy normalną stawkę. Przez to straciliśmy 15 proc. konkurencji w stosunku do Chin. Zupełnie tak, jakby komuś zależało na tym, aby plastikowe bombki z Chin wyparły tradycyjne polskie rękodzielnictwo.