- Biznes uruchomiliśmy w maju, w czerwcu mieliśmy pierwszego pacjenta, a w lipcu już był dochodowy - mówi Waldemar Garwol, prezes OneDayClinic. Polski przedsiębiorca wpadł na genialny pomysł. Wozi Polaków do Czech na operację zaćmy. W Polsce na ten zabieg czeka się latami. Kto za to płaci? Oczywiście NFZ. A kto traci? Polskie państwo.
Krzysztof Janoś: Nie wstyd panu zarabiać na kłopotach polskiej służby zdrowia?
Waldemar Garwol, prezes OneDayClinic: Nie, bo choć to oczywiście biznes, to my też pomagamy ludziom. Obecnie miesięcznie wozimy do Czech już po około 320 osób. Pół roku temu było to 200. A teraz rośnie to jeszcze dynamiczniej i pod koniec roku zapowiada się na około 400.
Według danych NFZ na usunięcie zaćmy trzeba czekać 2 lata...
Trzy, cztery, a nawet pięć lat, jak mówią nasi pacjenci. Wiele tu zależy od regionu kraju.
Zatem na razie może pan być spokojny o ciągły dopływ pacjentów?
Doświadczenie pokazało, że idealnie trafiliśmy w zapotrzebowanie. Współpracę z czeskimi klinikami zaczęliśmy dwa lata temu. Wtedy jeszcze tylko dowoziliśmy pacjentów do klinik partnerskich. Biznes uruchomiliśmy w maju, w czerwcu mieliśmy pierwszego pacjenta, a w lipcu już był dochodowy. To moje pierwsze przedsięwzięcie, które przynosi zyski w drugim miesiącu funkcjonowania.
Wiele różnych już w życiu prowadziłem. Dziś jednak nie mam wątpliwości. Całą swą uwagę przekierowuje na rynek usług medycznych, bo jest on najlepszym z możliwych.
Skąd ta pewność?
NFZ po prostu sobie nie radzi i nic nie wskazuje na to, żeby to się miało szybko zmienić. Te kolejki jeszcze się wydłużą. Powiem więcej. Bardzo prawdopodobne, że on za jakieś pięć lat całkowicie upadnie.
Problem jest zakopany w fundamentach. Reformy nic tu nie zdziałają. Jak lekarze mało zarabiają, to uciekają. Jak na początku słabo im się płaci, to potem chcą się też szybko odkuć, co prowadzi do patologii. Nawet wrzucenie 10 mld do skarbonki NFZ nic tu nie zmieni.
Tak czy inaczej, mamy jednak do czynienia z sytuacją, kiedy budując klinikę, zakłada pan firmę w Czechach. Pomaga pan wprawdzie pacjentom, bo nie stoją w kolejkach, tyle że podatki z tej kliniki trafiają do czeskiego budżetu. Coś tu chyba jednak jest nie tak?
Odpowiada za to niewydolność naszego systemu ochrony zdrowia. Gdyby w Polsce pozwolono operować się w polskich prywatnych ośrodkach z gwarancją zwrotu pieniędzy z NFZ, doszłoby do katastrofy. Polski system, by tego nie wytrzymał. Oceniamy, że obecnie w Polsce na operacje czeka milion oczu. Daje do ponad 20 mld zł.
Konieczność przekroczenia granicy ratuje finanse NFZ?
Trochę tak to wygląda. Zresztą to dotyczy wszystkich obywateli Unii, którzy mogą operować się poza granicami swego kraju. Poza tym Polska zobligowana jest do zabezpieczenia środków na refundacje w procedurze transgranicznej. Te środki są. W tym roku to 1,46 mld zł.
W związku z tym, czy NFZ zapłaci w Polsce te pieniądze, czy za granicą to z jego punktu widzenia nie ma to kompletnie żadnego znaczenia.
A podatki?
Rzeczywiście jednak pozostają jeszcze podatki, które płaci klinika. Wszystko to jednak działa na korzyść pacjentów, których niewydolny polski system nie jest w stanie leczyć na czas. Inaczej też nie można tego zorganizować. Przy procedurze transgranicznej miejsce wykonywania zabiegu musi być przynajmniej ten przysłowiowy metr za granica. W naszym przypadku jest to 10 km.
W tym roku we wrześniu otworzył pan klinikę w Ostrawie. Koniec z wożeniem do czeskich szpitali?
Nie do końca. Wprawdzie nasza klinika jest w stanie obsłużyć około 400 osób miesięcznie, ale liczymy, że liczba chętnych ciągle będzie rosła. Dalej też będziemy pracować z czeskimi szpitalami dla wygody pacjenta. Jeśli ktoś mieszka blisko Zachodu, nie ma sensu wieźć go do Ostrawy.
Dyrektywa transgraniczna obowiązuje od 2014 r. Statystyki pokazują jednak, że Polacy niechętnie leczą się za granicą. Choć skraca to długie oczekiwanie na zabieg. Boimy się?
Nie tylko o to chodzi. Przy zastosowaniu dyrektywy transgranicznej pacjent najpierw musi ponieść koszty leczenia, a potem dopiero może ubiegać się o zwrot tych pieniędzy przez NFZ. Dopiero my - jako pierwsi na tym rynku - wprowadziliśmy taki model, w którym to my płacimy i występujemy o zwrot do NFZ.
Nie ma tu żadnego ryzyka? Nie ma z tym odzyskiwaniem żadnych problemów?
Na kilka tysięcy osób może zdarzy się jeden taki przepadek z błędami w procedurze.
Na czym zatem zarabiacie, skoro pacjent nic wam nie płaci za sam zabieg?
Płaci jednak za transport, hotel ze śniadaniem na miejscu, tłumaczenie dokumentów i inne elementy związane z kompleksową obsługą.
Ile to kosztuje?
W wersji z podstawową soczewką niecałe 600 zł.
Strasznie tanio to to też nie jest. Dla niektórych jednak to wystarczający powód, by trochę poczekać.
Moim zdaniem jednak niewiele w kontekście zdrowia. Nie prawdziwą jest bowiem obiegowa opinia, że na leczenie zaćmy można czekać. Każde opóźnienie oznacza bowiem większe ryzyko komplikacji. Niestety i do nas trafia bardzo wielu pacjentów, którzy już praktycznie nie widzą.
A gdybym na własną rękę pojechał do Czech na zabieg?
W prywatnej klinice w Czechach i w Polsce cena jest porównywalna. Kosztuje to od 2,5 do 3 tys. zł za oko. I też warto to powiedzieć, płaci się wtedy prywatnemu gabinetowi, a nie czeskiej służbie zdrowia, która jest bardzo mocno obłożona.
Wszystko dlatego, że tam nie ma kolejek. Czeski pacjent już po trzech tygodniach do stwierdzenia zaćmy trafia na stół zabiegowy.
Dużo można zarobić w tym biznesie. Inwestycja w klinikę zwróci się też, jak na początku pańskiej drogi, w drugim miesiącu?
W klinikę zainwestowaliśmy 2 mln zł. Nie chce zdradzać, jak zyskowny to interes i jakie mamy plany. Również dlatego, że to wszystko zależy od sytuacji z polską służbą zdrowia.
W myśl zasady im gorzej i im dłuższe kolejki, tym lepiej dla pana?
Tak, ale tylko teoretycznie. Nawet zakładając, że kolejki się skończą, chce już być na rynku na tyle znaną marką, że pacjenci, mając wybór, i tak przyjadą do mnie.
Czyli zostaje pan w Czechach na dłużej?
Możemy się w Polsce nabijać z czeskiego języka, ale to ludzie bardzo mądrzy i przedsiębiorczy. W rejonach przygranicznych uproszczono wiele procedur tak, by mogły powstawać tu kliniki dla polskich pacjentów. Nie oznacza to, że nie mieliśmy kontroli i inspekcji na głowie. Wszystko jednak odbyło się szybko, prosto i sprawnie. Jak w przypadku innych procedur, z którymi w Polsce sobie nie radzimy.
Na przykład?
Chcieliśmy zmienić siedzibę spółki. Usiedliśmy przy komputerze na kilka minut z podpisem elektronicznym i było po sprawie. Tymczasem w Polsce wymaga to wizyty u notariusza i wniosku do KRS. Potem pięć miesięcy czeka się na decyzję.