Po wejściu Polski do Unii Europejskiej na produkty i inwestorów z Zachodu otworzył się polski rynek. Znikły cła, ale są za to inne formalności i opłaty. Pewne jest jedno: otworzyły się granice. Ten, kto ma wyroby o najlepszej jakości i najkorzystniejszej cenie, z pewnością wygra walkę o klienta, kontrakty, zamówienia, krótko mówiąc o zysk. Aby wyrównać szanse, dla wszystkich krajów kandydujących do Wspólnoty, Unia przygotowała tak zwane programy pomocowe, czyli pieniądze na zmiany. Zabiegać o nie można nadal, chociaż jesteśmy już w Unii. Ale to tylko namiastka. Kolejna pula do podziału w Polsce dostępna jest od tego roku. To m.in. fundusze strukturalne, czyli miliardy euro do podziału.
Na razie jednak z wykorzystywaniem pieniędzy z Unii jest u nas po prostu kiepsko. Jedni mówią, że boją się brać, inni, że nie mają własnych funduszy na inwestycje. Unia nie daje bowiem na wszystko. Nie daje też wszystkiego. Trzeba mieć przede wszystkim dobry pomysł oraz... sporą część własnych pieniędzy, zazwyczaj 25-30 procent inwestycji.
On wziął, a ja się boję
Per Sivertsen w swoim gospodarstwie pod Kopenhagą produkuje rocznie 900 tysięcy litrów ekologicznego mleka. Nie ma problemu z jego sprzedażą. Swoją farmę zmodernizował za pieniądze z Unii. Teraz chce dalej inwestować: kupić nowe dojarki, wyremontować oborę i powiększyć stado. I, jak mówi, dopnie swego.
Gorzej wiedzie się Andrzejowi z okolic Wrocławia. Trzydziestoletni rolnik bał się, że po wejściu Polski do Wspólnoty nie będzie miał z czego żyć. – Moje gospodarstwo nie spełnia unijnych norm. Jeśli nie zainwestuje sporych pieniędzy, to w przyszłym roku nikt nie będzie chciał kupować produktów ode mnie - mówi.
Już w zeszłym roku starał się o dotacje, ale musiał całą sprawę zachować w tajemnicy.
- Rolnicy z sąsiednich gospodarstw twierdzili, że Unia to śmierć. A pieniądze, które teraz nam proponuje, są jak przynęta na ryby. My się podciągniemy, a Unia nas wtedy wykupi. Ja mam inne zdanie. Uważam, że będzie mi ciężko, ale dam radę konkurować z zachodnimi rolnikami.
O tym, że właściciele gospodarstw mają obawy związane z korzystaniem z unijnych programów, świadczy chociażby liczba złożonych wniosków o przyznanie dotacji. W pierwszym etapie funkcjonowania programu SAPARD złożyło je tylko dwóch indywidualnych rolników z Dolnego Śląska.
Duńczyk Per Sivertsen jest zdziwiony, że tak niewielu rolników z Polski starało się o przyznanie unijnej pomocy.
- Przecież te pieniądze są podane jak na dłoni – dziwi się Sivertsen. – Dlaczego ich nie bierzecie? Jak chcecie się przystosować do nowych warunków? Mnie unijna pomoc bardzo pomogła. A konkurencja, która zaostrzyła się po wejściu Danii do Unii, tylko dobrze zrobiła naszemu rolnictwu. Obawialiśmy się Holendrów, którzy przodują w produkcji mleka. Tymczasem oni przywieźli nam nowe technologie i poprawili jakość. Masowego najazdu rolników z innych krajów nie było.
Przedsiębiorcy też się nie rzucili
Więcej niż rolników z pomocy Unii Europejskiej skorzystało w tym i zeszłym roku przedsiębiorców prowadzących małe i średnie firmy. Większość funduszy oferowanych w programie PHARE 2000 została rozdysponowana wśród starających się o dofinansowanie. Dostała między innymi firma Metal-Cynk z Chojnowa.
- Postaraliśmy się o pieniądze na promocję naszego eksportu oraz udział w targach zagranicznych – mówił półtora roku temu Andrzej Ciekański, prezes Metal-Cynku. – W sumie udało nam się wyciągnąć około 10 tysięcy euro. Pieniądze wydaliśmy na przygotowanie folderów reklamowych, ulotek o firmie oraz CD-romów z informacjami o produktach. Dofinansowaliśmy także wyjazdy na targi do Niemiec i Francji.
Nie wszystkim się jednak udało wyciągnąć gotówkę z unijnej kasy. O dofinansowanie udziału w zagranicznych targach starał się Piotr Burski, który prowadzi we Wrocławiu firmę świadczącą usługi poligraficzne. – Zabrakło nam własnego kapitału – tłumaczy porażkę.
Pieniędzy nie dostała też Anna Pierczyńska z Wałbrzycha, właścicielka trzyosobowego przedsiębiorstwa produkującego ozdoby z odpadów. – Nie miałam pieniędzy na zatrudnienie firmy wypełniającej wnioski o dotacje. No i wypełniłam formularze sama. Ale nieudolnie. Odrzucili.
Na fundusze unijne nie mają co liczyć także ci, których firmy mają kłopoty finansowe i zaległości wobec fiskusa czy ZUS-u. A takich jest dzisiaj w Polsce większość.
W błoto, czyli na drogi
Rozwój gospodarczy regionu i kraju uzależniony jest między innymi od dobrej sieci transportu. Drogi jednak to nasza polska pięta achillesowa. Brak autostrad i nawierzchni przystosowanych do poruszania się ciężkich aut skutecznie odstrasza inwestorów od lokowania kapitału w naszym państwie. I jeśli nadal będziemy budować 9 km dróg szybkiego ruchu rocznie, to sytuacja się nie zmieni. Nie będzie nowych fabryk, centrów logistycznych, czyli miejsc pracy i kontraktów z zagranicznymi koncernami. Samo położenie geograficzne (w środku Europy, przy drzwiach na Wschód) nie wystarczy, aby przyciągnąć przedsiębiorców z Niemiec, Francji, Szwajcarii i robić z nimi interesy opłacalne dla obu stron.
- Więc by nie przegrać konkurencji chociażby ze Słowacją, która oferuje biznesowi korzystniejsze warunki fiskalne, Polska musi budować nowe drogi. I to bardzo szybko – ocenia sytuację Renate Koenig z Berlińskiej Agencji Konsultingowej.
I tutaj jest pole do popisu dla naszych samorządowców. Możliwości mają kilka. Pieniądze oferuje Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju oraz fundusz unijnego programu o nazwie ISPA. To także szansa dla przedsiębiorstw, zajmujących się budową dróg oraz ich poddostawców.