Polski tester do wykrywania raka piersi miał być rewolucją. "Nie ma nigdzie na świecie urządzenia, które miałoby podobne cechy. Zainteresowanie z Japonii, Chin, krajów Półwyspu Arabskiego czy Anglii jest bardzo duże. Mam nadzieję, że w tym roku uda nam się dokonać przełomu w ekspansji na świat" - tak o Brasterze mówił prezes Marcin Halicki na początku 2018 roku.
Rzeczywistość jednak brutalnie zweryfikowała aspiracje polskiej firmy. Słaba sprzedaż i duże koszty działalności sprawiły, że firma założona przez grupę naukowców w 2008 roku straciła płynność i walczy o przetrwanie na rynku.
Przypomnijmy, że polscy naukowcy opracowali unikatowy w skali świata sposób zastosowania ciekłych kryształów w diagnostyce raka piersi. Na bazie tej technologii powstało małe urządzenie - termograficzny tester, który umożliwia samodzielne badanie piersi.
Sprzedaż urządzenia ruszyła pod koniec 2016 roku. Niecałe 2 lata później na rynek trafiła wersja profesjonalna, dedykowana gabinetom lekarskim.
Mogłoby się wydawać, że teraz firma świętuje sukces, licząc złotówki i dolary płynące ze sprzedaży urządzeń i abonamentów do oprogramowania. Jest wręcz przeciwnie.
20 października prezes spółki złożył do sądu opracowany wspólnie z nadzorcą sądowym plan restrukturyzacyjny wraz z propozycjami dotyczącymi spłaty długów wobec wierzycieli. Ma to uchronić firmę przed bankructwem.
Kto jest temu winien?
Sam prezes Dariusz Karolak przyznaje, że podstawową przyczyną utraty płynności finansowej była mała sprzedaż, niespełniająca oczekiwań. Wytyka poprzednikom niedoszacowanie kosztów wprowadzenia produktu na rynek, zbyt niski budżet i zbyt duży pośpiech.
Problemem było też małe zainteresowanie urządzeniem ze strony środowiska lekarskiego. Zdalną tomografię krytykowali np. amerykańscy naukowcy.
"Jak zawsze przy wprowadzaniu pionierskich rozwiązań pojawił się czarny PR ze strony potencjalnej konkurencji w obawie o utratę rynku. W przypadku Braster Pro zaistniał opór ze strony branży mammograficznej" - przyznaje prezes.
Obecne władze głównie koncentrują się na błędach poprzedników, którzy tak kierowali firmą, że przy niewielkich przychodach, spółka generowała duże koszty. Mowa o marketingu, konsultantach medycznych, ogromnych kosztach działu IT oraz wynajmowanego biura.
Zarząd wskazuje, że od stycznia 2016 do lutego 2020 spółka miała wynajęte biuro w Warszawie na Stadionie Narodowym, co kosztowało w sumie 2 mln 234 tys.
"Obecny zarząd nie znajduje uzasadnienia dla tego wydatku, zwłaszcza w świetle posiadanej własnej przestrzeni biurowej w siedzibie firmy w Szeligach. Ewentualne braki powierzchni z łatwością można było uzupełnić za ułamek wydanych na zbędne biuro środków" - wynika z analizy Brastera.
Lista błędów wskazanych w dokumencie jest dłuższa. Pada m.in. zarzut niewłaściwego doboru kadry zarządzającej, która - zdaniem obecnych władz - nie dysponowała kwalifikacjami łączącymi kompetencje medyczne, naukowe i biznesowe. Dopiero w styczniu 2019 roku w radzie nadzorczej znalazła się osoba z wykształceniem lekarskim.
"Kardynalnym błędem, a jednocześnie punktem zwrotnym, który przesądził o sekwencji wydarzeń, zmuszającej finalnie do restrukturyzacji spółki, było trwanie przy długu tzn. niewykupienie lub nieskonwertowanie na kapitał wartych 10,5 mln obligacji" - wskazuje prezes.
Dodaje, że pozostawienie go bez jakichkolwiek działań było niewybaczalnym błędem.
Długa lista zarzutów
Inwestorzy giełdowi, widząc problemy firmy, pozbywali się akcji, przez co od 2016 roku notowania Brastera spadły o ponad 90 proc. W szczytowym momencie wartość całego biznesu była szacowana na prawie 160 mln zł. Teraz jest poniżej 15 mln zł, a jedna akcja warta jest zaledwie kilkadziesiąt groszy.
Im mniej gotówki znajdowało się na kontach bankowych spółki, tym silniejszy był trend spadkowy notowań na giełdzie. Prezes sugeruje, że zaczął się pewnego rodzaju wyścig z czasem, polegający na założeniu, że im więcej wyda się na sprzedaż, tym większe będą przychody.
"Zatrudniano, oferując zbyt wysokie wynagrodzenia, nie wymagając w zamian wyników. Doprowadziło to do skrajnego przerostu zatrudnienia i 'przepalania' gotówki w tempie momentami osiągającymi wartość 2 mln zł miesięcznie" - wylicza spółka.
Obecny prezes wylicza grzechy poprzednich zarządzających, nie podaje jednak konkretnych nazwisk. A trzeba przyznać, że było ich w ostatnim czasie wielu.
Już kilka miesięcy temu w tekście money.pl analitycy wskazywali na częste zmiany kadry zarządzającej, jako jeden z problemów utrudniających efektywne kierowanie spółką. Marcina Halickiego, który na czele firmy stał przez kilka lat, zastąpił we wrześniu 2019 roku Henryk Jaremka. To uruchomiło lawinę.
Na stanowisku Jaremka dotrwał tylko do 19 stycznia, po czym rada nadzorcza zwolniła go, argumentując decyzję zbyt wolnym tempem restrukturyzacji. Krótko na czele spółki stał po nim Adam Szczepanik, którego w marcu zastąpił Dariusz Karolak - obecny prezes.
Najdłużej prezesem był Marcin Halicki i można się domyślać, że to głównie pod jego adresem kierowane są zarzuty. Na komentarz jednak się nie zdecydował. W rozmowie z money.pl przyznał, że nawet nie zna treści dokumentów przekazanych sądowi.
Być albo nie być
Do chwili obecnej poziom sprzedaży generowany z flagowych produktów Brastera nie pozwala na pokrycie kosztów funkcjonowania. Firma jednak nie odpuszcza i chce promować swój tester. Liczy, że pomoże jej rozwój telemedycyny w dobie koronawirusa, gdzie przez wiele miesięcy dostęp do lekarzy może być ograniczony.
Podstawowym warunkiem jest jednak przetrwanie. Do spłaty są długi, a trzeba też mieć środki na bieżące funkcjonowanie.
Braster w przesłanym do sądu planie restrukturyzacji zaproponował m.in. redukcję swojego zadłużenia lub zamianę wierzytelności na akcje. Określił też harmonogram spłat w ratach.