Na parkiecie bez zmian. Indeksy na warszawskiej giełdzie, podobnie jak i ceny większości akcji, nieznacznie spadły. Indeks największych spółek WIG20 stracił 0,2 proc., zaś indeks całej giełdy WIG osunął się o 0,3 proc.
Właściwie można byłoby na te kosmetyczne zmiany sytuacji na parkiecie machnąć ręką. Zwłaszcza widząc niskie obroty, które po raz kolejny ledwie dotarły do miliarda złotych. Niestety, czekanie na to, aż losy koniunktury wreszcie się rozstrzygną, staje się coraz bardziej denerwujące. Z jednej strony dno z końca stycznia wydaje się być twarde - zresztą indeksy już kilka razy się od niego odbijały - a z drugiej ileż można czekać na ożywienie popytu?
Brak kupujących oznacza niską płynność rynku, która w sytuacji jednego czy drugiego gorszego dnia i wysypu zleceń sprzedaży może sprowokować sporą przecenę akcji. Zresztą w ubiegłych tygodniach mieliśmy kilka takich dziwnych sesji, podczas których ceny spadały średnio o ponad 3 proc., podczas gdy na parkietach światowych nie działo się nic nadzwyczajnego i spadki były minimalne. To właśnie niska płynność rynku przyczyniała się zwykle do tego, że nasza giełda w sytuacjach kryzysowych zachowuje się ostatnio nie najlepiej.
Niestety, zmian w tej sytuacji na horyzoncie na razie nie widać. Inwestorzy patrzą jak w obrazek na sytuację w USA, a tam nastroje zmieniają się od euforii po rozpacz. Dwa dni temu wszyscy cieszyli się z lepszych od oczekiwań wyników finansowych niektórych spółek, a w czwartek dla odmiany gorsze od prognoz wyniki (a dokładniej pisząc większe straty) ogłosił bank Merrill Lynch. Nie wywołało to paniki, ale skutecznie schłodziło nastroje na parkietach w USA, które zakończyły dzień w okolicach zera. To oznacza, że w Europie Zachodniej znów może być bezwietrznie.