Fundusze w USA też robiły wszystko, żeby dobrze zakończyć chociaż ten tydzień. Nawet bardzo słabe dane makro obozowi byków na rynku akcji nie przeszkadzały.
Raport o wydatkach i przychodach Amerykanów nie pokazał nic pozytywnego. Wydatki spadły o 0,3 procent, czyli mocniej niż oczekiwano. Mocniej wzrósł też bazowy wskaźnik wydatków osobistych (PCE core) (o 0,2 proc.). Nie były to dane dramatycznie, ale pokazały, że Amerykanie mniej wydają, a inflacja zjada ich przychody (wzrosły o 0,2 proc.). Ostateczny odczyt indeksu nastroju Uniwersytetu Michigan był nieco wyższy od oczekiwanego (57,6 proc.), ale nadal bardzo niski. Poza tym bardzo rzadko ma on jakiś wpływ na zachowanie rynków. Fatalny był odczyt indeksu Chicago PMI (pokazuje, jak rozwija się gospodarka w regionie) - gwałtownie spadł (z 56,7 do 37,8 pkt.) głęboko zanurzając się w obszarze recesyjnym. Gracze to wszystko zlekceważyli.
Najmocniej drożały ceny akcji w sektorze finansowym. Liderem był JP Morgan, który zapowiedział, że zmodyfikuje warunki udzielonego przez siebie kredytu hipotecznego (110 mld USD) tak żeby opóźnić wymuszone przejęcia domów. Bardzo się też graczom podobał kolejny spadek stawek na rynku międzybankowym. Trzymiesięczny Libor na dolary znowu mocno spadł. Od lipca do połowy września trzymał się blisko poziomu 2,8 procent. Potem, kiedy nasilił się kryzys, skoczył do 4,8 procent. W piątek był już na poziomie 3,026 procent. Pomagał też rynkowi Ben Bernanke, szef Fed twierdząc, że rynek obligacji CDO wymaga wsparcia rządowego.
W ostatniej godzinie sesji pojawiała się chęć do realizacji zysków, ale w ostatnich 5 minutach byki były znowu silniejsze od niedźwiedzi. Oczywiste jest, że przyjdzie moment, kiedy inwestorzy zaczną uwzględniać nadciągającą recesją (myślę, że w tym tygodniu zobaczymy korektę), ale na razie mało kto się tym przejmuje.
Jeśli chodzi o Polskę to uważam, że nie jest prawdą twierdzenie o dużym wpływie na rynek czwartkowej wypowiedzi prezesa NBP na temat możliwości przesunięcia (w górę) dat z harmonogramu wejścia do strefy euro. Czytałem gdzieś, że jakiś londyński bankier tak się przestraszył, że natychmiast zaczął złotego sprzedawać. Jeśli w Londynie są tacy bankierzy to nic dziwnego, że Wielka Brytania ma takie problemy. Wszyscy przecież wiedzą, że droga do euro nie jest usłana płatkami róż, więc kolejne wypowiedzi mają naprawdę niewielkie znaczenie. Złoty w czwartek tracił przede wszystkim dlatego, że umacniał się dolar i rosła awersja do ryzyka. Poza tym gracze muszą od czasu do czasu zrealizować zyski. Podobnie zresztą zachowywały się inne waluty regionu. W piątek wystarczyła niewielka poprawa na rynku EUR/USD, żeby przed południem kurs EUR/PLN wrócił do poziomu czwartkowego zamknięcia, a potem nadal spadał, mimo że prezydent wypowiedział się sceptycznie o szybkim wejściu do
strefy euro, a dolar umacniał się w stosunku do euro.
GPW w piątek nie była oazą. Indeksy na początku sesji spadały, a najsłabsze były spółki surowcowe (miedź i ropa nadal taniały) i niektóre banki. U nas też jednak nie było widać paniki, bo za taką trudno w obecnych czasach uznać dwuprocentowy (szybko zresztą zredukowany) spadek WIG20. Po publikacji danych makro w USA (nie było w nich nic pocieszającego) WIG20 ruszył na północ. Pomagały naszemu rynkowi odrabiające straty indeksy europejskie (XETRA DAX nawet całkiem wyraźnie rósł) i mniejsze spadki kontraktów na amerykańskie indeksy. Wzrostu WIG20 o 1,7 procent nie można jednak traktować zbyt poważnie. Po prostu obrót był zbyt mały. Wyglądało to raczej (tak jak i na innych giełdach)
na podciągnięcie indeksów na koniec miesiąca. Plusem jednak było to, że gracze nie bali się zostać z akcjami na weeken