Przede wszystkim olbrzymie wątpliwości budził pakiet EMS, którym Europa usiłuje ratować kraje mające problemy. Wszystkie media twierdziły, że plan tylko na chwilę odsuwa zagrożenia. Również Ben Bernanke, szef Fed powiedział senatorom, że plan niczego w fundamentach nie zmienia. Zachowanie rynku walutowego potwierdzało te opinie: kurs EUR/USD spadał. To prowadziło na południe ceny ropy i miedzi, a złoto mocno drożało bijąc rekord z przełomu roku (bezpieczna przystań). Drożały też obligacje – z tego samego powodu.
Drugim powodem do niepokoju było to, co dzieje się w Chinach. I nie mówię nawet o rynku akcji, który wygląda fatalnie. Shanghai Composite od szczytu z zeszłego roku (listopad) stracił już ponad 20 procent. We wtorek dowiedzieliśmy się, że inflacja wzrosła do 2,8 proc. (najwięcej od 18 miesięcy). Poza tym, mimo prób chłodzenia, ceny nieruchomości skoczyły w kwietniu o 12,8 procent (w marcu o 11,7 proc.), a wartość nowych kredytów była wyższa od oczekiwań (113 mld USD). Chiny będą musiały zastosować ostrzejsze środki do wyhamowania zbyt szybkiego rozwoju, a to zaszkodzi gospodarce światowej.
Takie powinny być powody spadku indeksów. Dlaczego więc rozpoczęły sesję od spadków, a potem nie tylko odrabiały straty, ale na dwie godziny przed końcem sesji S&P 500 rósł o 0,7 proc., a NASDAQ o ponad jeden procent? Przede wszystkim wydaje mi się, że amerykańscy i nie tylko amerykańscy (bo europejskie indeksy też zachowały się bardzo dobrze) inwestorzy uwierzyli w pewnego rodzaju „decoupling” (po polsku to można nazwać desynchronizacją lub rozłączeniem – będę to nazywał dalej desynchronizacją). Zakładano, że EMS, który tak naprawdę jest programem ratowania banków, a nie Grecji, zapewni stabilność systemu bankowego. Owszem, euro będzie traciło, ale nie błyskawicznie, a akcje będą drożały, bo dane makro są przecież bardzo dobre.
Skoro gracze uwierzyli w desynchronizację to dalej już wszystko było jasne. Kolejne problemy w Europie pojawią się, zgodnie z tą teorią, za parę lat, a teraz nic rynkowi nie grozi. Może nawet lepiej jest tak jak jest, bo banki centralne i rządy dwa razy się zastanowią zanim wycofają środki, którymi pobudzały gospodarki. Skoro tak to trzeba zarabiać dopóki się da. W sumie logiczne rozumowanie pod warunkiem, że niedługo znowu coś w rynki nie uderzy.
Nic więc dziwnego, że indeksy szybko odrobiły pierwsze spadki i potem szybko rosły. Dopiero na dwie godziny przed końcem sesji pojawiła się chęć do realizacji zysków. Być może wyzwoliło tę realizację przypomnienie dziwnego spadku o 9 procent indeksów podczas czwartkowej sesji. SEC (komisja papierów wartościowych) i CFTC (komisja nadzoru nad rynkiem kontraktów) poinformowały, że powodem tego spadku zapewne nie był błąd maklera (uważałem to od początku za nieprawdopodobne). Nadal nie znają przyczyny. To rzeczywiście mogło być pretekstem uruchamiającym podaż. Indeksy zakończyły sesję neutralnie, co w sytuacji, kiedy działało tak wiele czynników negatywnych, jest sukcesem byków.
GPW rozpoczęła wtorkowa sesję od jednoprocentowego spadku WIG20, ale jak tylko indeksy na rynkach europejskich zaczęły odrabiać straty to i WIG20 wrócił do poziomu poniedziałkowego zamknięcia. Potem, po informacji o Grecji, która skorzysta z pomocy MFW/UE indeks znowu się osunął, ale nieznacznie. W tym momencie można było powiedzieć, że rynek zachowywał się doskonale. Gołym okiem widać było, że pojawiły się poważne wątpliwości co do skuteczności pakietu EMS, a jednak byki się nie poddawały. Potem zapanował na parkiecie marazm sesja zakończyła się niewielkim spadkiem indeksów.
Dzisiaj zakładam scenariusz pozytywny, jeśli chodzi o kurs debiutującego PZU, ale cały rynek może mieć kłopoty. Zapowiedź korekty w USA, nadal spadający kurs EUR/USD i drożejące złoto przy spadku cen innych surowców to trująca dla byków mieszanka.