href="http://direct.money.pl/idm/"> Poniedziałkowe notowania na giełdzie nie przyniosły przełomu. Pomimo złych danych o stanie amerykańskiej gospodarki, które nadeszły w piątkowe popołudnie naszego czasu, inwestorzy z początkiem nowego tygodnia znów kupowali akcje.
I to nie tylko w Warszawie, ale na wszystkich głównych rynkach europejskich. W Londynie indeks FTSE zyskał na wartości nawet ponad 1 proc. U nas aż tak dobrze nie było - największe spółki, mierzone indeksem WIG20, poszły w górę o 0,8 proc., zaś cała giełda oglądana przez pryzmat indeksu WIG zyskała 0,6 proc.
Sesja była zresztą wyjątkowo senna i bezbarwna. Przez większą część dnia WIG20 oscylował wokół 3050-3070 punktów. Nawet dobre otwarcie giełd w Stanach Zjednoczonych nie spowodowało znaczniejszego ruchu w górę indeksów.
W drugiej części notowań lekką przewagę osiągnęli nawet sprzedający, bo WIG20 zakończył dzień blisko całodziennego minimum. Rynkowi brakowało impulsów choćby w postaci danych makroekonomicznych z USA, których w tym tygodniu pojawi się niewiele.
Indeksom w Warszawie brakuje tylko ok. 3 proc. do pokonania lutowych lokalnych szczytów. Przebicie tej bariery otworzyłoby drogę do przynajmniej 10-procentowej fali wzrostowej. I choć od kilkunastu sesji WIG i WIG20 systematycznie, małymi kroczkami, się zbliżają do osiągnięcia tego celu, to prawdopodobieństwo przeprowadzenia skutecznego ataku nie jest niestety zbyt duże.
Po pierwsze ze względu na bardzo niskie obroty, które nie przekroczyły w poniedziałek 1,2 mld zł. Wygląda na to, że inwestorzy nie składają zbyt wielu zleceń kupna przy obecnych cenach, a głónwa część popytu usadowiła się jednak niżej od obecnych wartości kursów akcji.
Drugim sygnałem ostrzegawczym jest słabnący z godziny na godzinę poniedziałkowy popyt. Jeśli sesja kończy się znacznie niżej, niż się zaczęła, to trzeba się zastanawiać, czy asekuracja inwestorów nie jest przypadkiem przejawem braku wiary w pokonanie lutowych maksimów.