W piątek w większości komentarzy, w których pisze się o rynkach amerykańskich twierdzono, że dobre nastroje wynikały z publikacji danych makro. To zdecydowanie nie jest prawda. Spójrzmy na te dane.
Miesięczny raport o stanie rynku pracy w USA daleki był od doskonałości, ale był zdecydowanie lepszy niż tego oczekiwano. Ilość nowych miejsc pracy spadła „tylko" o 54 tysiące (oczekiwano 100 tys.), a co bardziej istotne dane z lipca i czerwca skorygowano w kierunku korzystnym dla byków (odpowiednio z minus 131 na minus 54 tys. i z minus 221 na minus 175 tys.). Stopa bezrobocia wzrosła z 9,5 na 9,6 proc., ale to nie jest istotny miernik sytuacji panującej na rynku pracy. W atmosferze, która panuje na rynku od środy takie dane musiały zostać uznane za znakomite. Całkowicie błędnie, bo można jedynie powiedzieć o stabilizacji na tym rynku, a nie o istotnej poprawie.
W komentarzach jednym zdaniem pisze się o drugim raporcie. Okazało się, że indeks ISM dla amerykańskiego sektora usług (ponad 80 procent gospodarki) mocno spadł (z 54,3 do 51,5 pkt.). Ten indeks jest nieco lekceważony chyba tylko dlatego, że jest stosunkowo młody (od 1997 roku, ISM dla przemysłu istnieje od 1948 roku). Jak widać większa część amerykańskiej gospodarki zbliża się do stagnacji (50 pkt.). Potwierdza to zresztą indeks wskaźników wyprzedających Instytutu Badania Cykli Ekonomicznych (ECRI) – znowu spadł poniżej – 10 proc., co zawsze dotychczas zapowiadało nadejście "drugiego dna" recesji.
Sytuacja mogła się bardzo różnie rozwinąć, ale pojawił się Barack Obama, prezydent USA. Pochwalił swoją administrację twierdząc, że wzrost zatrudnienia w sektorze prywatnym jest wynikiem działań antykryzysowych (to prawda). Nie było to istotne, ale powiedział również, że gospodarka rozwija się zbyt wolno. Dlatego też administracja podejmie kroki w celu obniżenia podatków i rozpoczęcia inwestycji w tych sektorach, w których potencjał wzrostu zatrudnienia jest najwyższy. Szczegóły zostaną przedstawione na konferencji w przyszłym tygodniu. Również Washington Post informuje, że Demokraci przed wyborami chcą znacznie obniżyć podatki dla biznesu.
Pamiętamy, że Fed też obiecywał pomoc. W tej sytuacji nie dziwi optymizm inwestorów. Po publikacji indeksu ISM z dużych wzrostów zrobiły się zwyżki półprocentowe. Potem obietnice prezydenta pognały indeksy na północ. Kto chciałby być bez akcji w dniu ogłoszenia konkretów kolejnego pakietu pomocy? Dzisiaj kalendarium jest puste, a w USA giełdy nie pracują (Święto Pracy).
GPW w piątek też, podobnie jak rynek walutowy i inne giełdy, od początku sesji zamarła. Nawet wyraźnie optymistyczne nastroje na innych giełdach nie były w stanie poruszyć naszym rynkiem. Dopiero publikacja raportu z amerykańskiego rynku pracy wybiła indeksy z tego marazmu, ale i wtedy wzrost WIG20 był dużo mniejszy niż jego zachodnioeuropejskich odpowiedników. Mimo dobrych danych z USA zakończyliśmy sesję wzrostem jedynie o 0,63 proc.
Znajduję dwa powody, dla których nasz rynek był taki ostrożny. Po pierwsze wszyscy pamiętali, że sierpień też rozpoczął się euforią, a zakończył smutno. Po drugie nasza korekta była prawie żadna w stosunku do amerykańskiej, czy francuskiej. WIG20 do szczytu z kwietnia ma już tylko kilka procent. Zasadą jest, że to, co mocno spadło szybciej odbija. Nie ma to specjalnego znaczenia, bo nasz rynek specjalizuje się w zaskakujących ruchach. Może na przykład poczekać na korektę w USA, żeby mocniej ruszyć na północ. Ważne jest to, że WIG20 anulował formację RGR i wybił się z flagi dając sygnał kupna. Sygnały kupna dały też oscylatory.