S&P jest o włos od przełamania pięcioletniej linii trendu wzrostowego, co wzmaga nerwowość inwestorów na całym świecie.
Próżno szukać przyczyn wczorajszych spadków w publikowanych danych, choć oczywiście spadek niemieckiego PMI dla sektora produkcji poniżej 50 (49,9) musi budzić obawy o kondycję europejskiej gospodarki. Zarazem jednak dane dają też mandat ECB do uruchomienia QE, tym razem już nie tylko w interesie krajów południa, ale całej pogrążającej się w stagnacji Europy.
Być może to właśnie widmo tej stagnacji jest czymś, czego boją się inwestorzy, bo do tej pory nie brano jej pod uwagę w kalkulacjach, obawiając się raczej tempa podwyżek stóp procentowych w Stanach czy Wielkiej Brytanii. W każdym razie po wyraźnej przewadze podaży w Europie, która jednak ujawniała się w miarę, jak zbliżał się czas otwarcia Wall Street, S&P spadł wczoraj o 1,3 procent, do najniższego poziomu od połowy sierpnia, oddalając się od historycznego szczytu osiągniętego zaledwie dwa tygodnie temu o mniej niż 3,5 procent. Już choćby z tego powodu, że ruch o takim rozmiarze jest w stanie zachwiać trendem wzrostowym, można dojść do wniosku, że linia trendu jest niemożliwa do utrzymania, bo wymaga nieustannego bicia rekordów, bez możliwości głębszej korekty, a trudno za taką uznać ruch o 3,5 procent.
Inwestorzy w Azji byli dziś wyjątkowo jednomyślni we wnioskach z medytacji. Nikkei stracił 2,5 procent, Kospi 0,75 procent, chińskie giełdy nie pracowały z powodu święta, ale na pozostałych rynkach regionu indeksy świeciły na czerwono.
W Europie początek może być ospały. Popyt został zgaszony wczoraj, ale na części rynków wciąż trwa obrona ostatnich dołków (np. na GPW)
. Kontrakty na S&P odbijają dziś rano, zaś publiczność czeka na decyzję ECB i słowa Mario Draghiego. Jeśli jest jakieś lekarstwo dla rynków, to może je zaaplikować właśnie szef ECB.