href="http://direct.money.pl/idm/"> Trzeba dużej dozy optymizmu, by wpadać w euforię po wtorkowym odbiciu indeksów na warszawskiej giełdzie. WIG20 zyskał ledwie 0,8 proc., tyle samo co indeks średniaków mWIG.
Jedynie małe spółki drgnęły nieco bardziej, ale i ich indeks sWIG zyskał ledwie niecałe 1,1 proc. Nawet pomimo wzrostu kursów ponad 220 spółek (trzy razy więcej, niż liczba tych spadających) trudno nie czuć niedosytu.
Nastroje na światowych giełdach były we wtorek znacznie lepsze, niż u nas.
Brytyjski indeks FTSE poszedł w górę o ponad 2 proc., zaś francuski CAC - o ponad półtora. Na parkietach amerykańskich indeksy też zaczęły dzień ponad 1 proc. na plusie. Przy tak sprzyjających doniesieniach ze świata posiadacze polskich akcji mogli mieć uzasadnione nadzieje, że ich zyski będą znacznie większe, niż tylko ułamki procenta.
Zamiast dużych wzrostów cen papierów mieliśmy niestety nieudolne próby powrotu indeksu WIG20 ponad psychologiczną barierę 3500 pkt. We wtorek inwestorzy próbowali ją odzyskać dwukrotnie, ale ani razu ta sztuka im się nie udała.
A przecież to powinna być tylko przygrywka przed prawdziwym testem prawdy dla optymistów, który znajduje się w granicach 3600-3650 pkt.
Na razie nic nie wskazuje, by można było liczyć na to, że gracze wkrótce zmierzą się z wspomnianą wyżej barierę.
W szczególności nie wskazują na to beznadziejnie niskie obroty, które we wtorek wyniosły ledwie 1,1 mld zł. Tak małej aktywności graczy nie obserwowaliśmy już dawno, co jest najlepszym dowodem konsternacji panującej na parkiecie.
Z jednej strony wydaje się, że ceny akcji są niskie - przecież indeksowi WIG20 brakuje już tylko 6 proc. do poziomu 3300 pkt., czyli dna trwającej od dwóch miesięcy korekty - a z drugiej strony kompletnie nie widać ochoty do kupowania. Gracze z gotówką w portfelach oglądają się na kolegów zza Oceanu i wypatrują mocnego sygnału do ataku.
Takie wzrosty, jak wtorkowe, wywołane wzrostami cen ropy, czy zapowiedziami fuzji wśród giełdowych spółek, na nikim w Warszawie nie robią już żadnego wrażenia.