To wyraźny znak pogrążania się w trendzie bocznym. Można zaryzykować tezę, że potrwa on przynajmniej do początków przyszłego roku, a mocniejszy impuls nadadzą dopiero publikowane od II tygodnia stycznia wyniki amerykańskich spółek za IV kwartał. Tym samym w coraz większym stopniu kluczowym pytaniem będzie stawać się to, w którą stronę giełdy wybiją się z konsolidacji - czy okaże się ona płaską korektą bessy i nastąpią po niej dalsze zniżki, czy też oznaczać będzie okres akumulowania akcji i stanie się bazą do mocniejszego odbicia. Dziś więcej argumentów przemawia za pierwszym scenariuszem, ale nic jeszcze nie jest rozstrzygnięte.
Pojawiające się wiadomości w dalszym ciągu nie napawają optymizmem. Wczoraj uwagę zwracała chińska produkcja przemysłowa w listopadzie, która zwiększyła się zaledwie o 5,3%. Przypomnijmy, że w Indiach, drugim kluczowym rynku wschodzącym, produkcja przemysłowa nawet spadła. Widać wyraźnie, że lokomotywy światowego wzrostu z grona gospodarek rozwijających się również wyraźnie słabną. W tym kontekście nie dziwią słabsze dane z naszej gospodarki, dotyczące dynamiki wzrostu płac i zatrudnienia. W obu przypadkach mieliśmy wiadomości słabsze od spodziewanych. Niepokojące też wyglądają doniesienia o grudniowym stanie rozwiniętych gospodarek. Indeksy Empire State, opisujący aktywność w przemyśle, oraz NAHB, obrazujący kondycję sektora nieruchomości, nie wykazują żadnej poprawy. Słabo wypadł wskaźnik PMI dla niemieckiego przemysłu (dla usług poprawił się jednak nieznacznie). To uzasadnia ostrożne podejście do akcji. Inwestorzy czekają na silniejsze wsparcie w fundamentach.
ZOBACZ TAKŻE:
O ile na rynkach akcji niewiele się dzieje, to w ostatnich dniach wyraźnie traci dolar - euro sięgnęło 1,37 USD. W tle mamy oczekiwania na kolejne cięcie stóp procentowych. Wczoraj katalizatorem wyprzedaży były bardzo słabe dane o napływie kapitału w październiku. Do USA wtedy napłynęło jedynie 1,5 mld USD. Inwestorzy trochę się wystraszyli, tym bardziej, że na horyzoncie mamy potężną podaż papierów skarbowych, ale tak naprawdę trudno ten ruch dolara tłumaczyć danymi dotyczącymi okresu sprzed ponad miesiąca. Takie podejście uzasadnia też zachowanie obligacji, których rentowność znów spadła, a gdyby inwestorzy bali się, że nie będzie komu wchłonąć ich podaży w przyszłości, to dochodowość powinna pójść w górę.
Co przy tym ciekawe, spadek dolara nie przekłada się na złotego, który tym razem traci razem z amerykańską walutą. Przyczyną jest m.in. dewaluacja rubla, która tworzy negatywny nastrój wokół walut z naszego regionu. Spadek dolara na świecie ma raczej techniczny charakter i jest realizacją zysków po wcześniejszej fali wzrostowej. Wydaje się wciąż, że w średnim terminie dolar ma szanse powrócić do zwyżek. To zaś skłaniałoby do podtrzymania prognozy kursu dolara na 3,4 zł, a euro na 4,1 zł. Wiele rozstrzygnie w tej kwestii dzisiejsza decyzja Rezerwy Federalnej w sprawie stóp procentowych.