Ale koniec notowań był zgoła inny, niemal entuzjastyczny. Indeks największych spółek WIG20 poszedł w górę o prawie 3 proc., zaś cały rynek, mierzony indeksem WIG - o 2,1 proc. Gdyby nie znów bardzo niskie obroty, które na parkiecie nie przekroczyły 1,3 mld zł, posiadacze akcji mogliby wreszcie nieco głębiej odetchnąć z ulgą.
Zanim jednak doszło do happy endu inwestorzy przeżyli istną huśtawkę nastrojów. WIG20 rozpoczął notowania na niewielkim plusie - w okolicach 2840 pkt. Ale od pierwszych minut nastroje zaczęły się pogarszać, a bariera 2800 pkt. (dołek styczniowego załamania cen) była zagrożona. Na szczęście obrońcy cen nie pozwolili na realizację najgorszego scenariusza. Indeks spadł do 2818 pkt. i po kilkunastu minutach wahania nieśmiało ruszył w górę. Wtedy było już prawie jasne, że - przynajmniej w środę - styczniowe dno bessy zostanie obronione. Indeksy rosły już do końca dnia, a bardzo mocno przyspieszyły w ostatnich minutach przed zamknięciem.
Rynkowi sprzyjały umiarkowanie pozytywne nastroje w europie Zachodniej, napędzane informacjami makroekonomicznymi ze strefy Euro. Indeksy w Londynie, Paryżu i Frankfurcie zyskiwały od 1,5 do 2,1 proc. Po południu zaczęły nadpływać informacje z rynku amerykańskiego. Szacowana na 23 tys. lutowa redukcja etatów w sektorze prywatnym nie wróżyła niczego dobrego (spodziewano się, że zatrudnienie wzrośnie o 20 tys. osób). Ale potem przyszły dane o wzroście indeksu koniunktury w sektorze usług, co przeważyło szalę zwycięstwa na stronę byków.
Obrona szańca w postaci styczniowego dołka cieszy, ale nie powinna wprawiać nikogo w euforię. Po pierwsze z powodu dość niskich obrotów, a po drugie dlatego, że prawie 3-proc. wzrost cen największych spółek można z powodzeniem zakwalifikować do kategorii ,,standardowe odreagowanie po spadkach". Przecież ceny w Warszawie spadały już od ponad dwóch tygodni, tracąc w tym czasie 9-10 proc. Po takich spadkach wystarczył byle pretekst, by rynek ,,zasłużył" na odbicie. Ale niewykluczone, że na tym obrona styczniowych dołków się nie skończy.