Jeszcze na dwie godziny przed końcem piątkowej sesji mogło się wydawać, że nic nie uchroni przed dalszą przeceną, po tym, jak S&P 500 dzień wcześniej znalazł się poniżej dołków internetowej bessy. Dziś może się natomiast wydawać, że jesteśmy u progu pokaźnego ruchu w górę. O ile jednak pierwsza hipoteza uzasadniona była kierunkiem trendu i napływającymi wiadomościami z gospodarek i spółek, to druga znów jest oparta głównie na oczekiwaniach, że będzie lepiej.
To kruche podstawy do zwyżki. Mogą wystarczyć do silnego odreagowania, ale nie ukształtowania trwałego ruchu w górę. Smaczku obecnej sytuacji dodaje fakt, że w ostatnich dniach praktycznie nie pojawiło się nic, co uzasadniałoby tak gwałtowny zwrot sytuacji. Pojawiające się dane makro, jak były złe, tak nadal są, czego kolejnym dowodem była październikowa sprzedaż domów na rynku wtórnym w Ameryce, a szczególnie ceny ustalane w transakcjach, które spadły rekordowo.
Prognozy zysków spółek też wciąż spadają - Bloomberg podliczył, że analitycy spodziewają się ich spadku w IV kwartale, pozostania bez zmian w trzech pierwszych miesiącach przyszłego roku i obniżki w II kwartale 2009 r. Przez ostatni tydzień szacunki zostały zmniejszone nawet o kilka punktów procentowych.
Wszystko więc rozgrywa się w sferze emocji. Kluczowe zadanie to odgadnięcie na ile złe perspektywy znalazły już odbicie w cenach akcji. Coraz wyraźniej widać, że inwestorzy założyli uwzględnienie w kursach łagodnej recesji. Liczą też, że podejmowane działania pomocowe ze strony banków centralnych i rządów przyniosą pozytywne skutki.
Niespotykana wcześniej skala zniżek z ostatnich miesięcy sugeruje zaś, że w cenach akcji zawartych jest bardzo wiele złych wiadomości. Trudność jednak polega na tym, że mamy do czynienia ze zjawiskami, których ostateczny wpływ na gospodarkę i rynki finansowe ocenić. Przyznał to nawet Ben Bernanke, który mówił o niedocenieniu zagrożeń wynikających z obecnego kryzysu.
Chodzi głównie o delewarowanie gospodarek i rynków finansowych, czyli nieco upraszczając ograniczenie ilości dostępnego pieniądza. Znajduje to odbicie zarówno w podaży kredytów, jak i na przykład działaniach funduszy hedgingowych, które w swoich operacjach będą wykorzystywać mniejszą dźwignię finansową. Wczoraj pojawiły się szacunki, że z ich strony na rynek mogą trafić jeszcze aktywa za 200 mld USD. Ocenia się, że w tych funduszach proces delewarowania dokonał się w połowie.
Wciąż też jeszcze nie znamy konsekwencji podjętych przez rządy i banki centralne działań, które powinny skutkować wzrostem podaży pieniądza, szczególnie w Ameryce. Z punktu widzenia wartości dolara i inflacji nie jest to dobra wiadomość. Wydaje się, że rynki są obecnie w sytuacji w której próbują te skutki ocenić. Warunki na giełdach wciąż też nie powróciły do normalności, o czym najlepiej przekonuje skrajna zmienność. Dlatego trudno tu liczyć na trwały trend wzrostowy.
Dwoma ostatnimi sesjami giełdy jednak ,,zainwestowały" w to, by wrócić do maksymalnych poziomów z listopada. Będzie to możliwe jeśli S&P 500 przedostanie się przez październikowy dołek przy 850 pkt. Małe obroty na wczorajszej sesji w USA sugerują, że nie musi to być łatwe. Na razie sytuacja wygląda bardziej na walkę o utrzymanie wsparcia, jakim są dołki internetowej bessy, a u nas i na rynkach wschodzących październikowe minimum, niż zalążek trwałego ruchu w górę.