Wtorek na rynkach finansowych można potraktować jako dobitne przypomnienie o kłopotach, jakie je trapią od wielu miesięcy, a o których w ostatnich tygodniach inwestorzy chcieli zapomnieć.
To jednak nie oznaczało, że rzeczywiście zniknęły. Przysłoniła je taniejąca ropa naftowa i inne surowce. Inwestorzy widzieli w tym nadzieję na rozwiązanie problemów. Wskazywaliśmy, że mogą się one okazać złudne. W ostatnich dniach docierało to do świadomości. Wczoraj można było stracić ostatnie złudzenia. Ze wszystkich najważniejszych obszarów napływały złe wiadomości. Odnośnie sektora finansowego pojawiły się ostrzeżenia byłego głównego ekonomisty Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Kenneth'a Rogoffa, że USA zmierzają w stronę recesji, która może doprowadzić do upadku któregoś z największych amerykańskich banków.
Jednocześnie analitycy JP Morgan wskazali, że Lehman Brothers może w III kwartale wykazać 4 mld USD strat wynikających ze spadku wartości aktywów finansowych. Wszelkie doniesienia, szczególnie niepokojące, mają ogromne znaczenie ze względu na to, że to spółki z tego sektora najmocniej ciągnęły w górę S&P 500 od połowy lipca, w nadziei, że najgorsze już za nimi.
Kolejnym kłopotem, który przypomniał o sobie, jest inflacja. Przyspieszenie PPI w USA do 9,8%, a bazowego wskaźnika do 3,5%, potwierdziło, że problem wcale nie znika mimo obniżki cen paliw (taniały przecież w lipcu), a wręcz narasta. Wczorajsze dane nie były odosobnionym przypadkiem, a potwierdzały globalne zjawisko - w lipcu inflacja tylko w strefie euro nie przekroczyła oczekiwań, ale też nie spadła. Dlatego trzeba się liczyć z tym, że banki centralne, szczególnie w USA, będą zmuszone do podniesienia stóp procentowych. To było dużym wyzwaniem dla giełd. Po ostatnich reakcjach rynku obligacji, gdzie rentowność nieco się podniosła mimo spadku cen paliw i obaw przed spowolnieniem, widać, że inwestorzy zagrożenie podniesieniem kosztów pieniądza traktują poważnie.
Kolejną kwestią są trudności na rynku nieruchomości. W ostatnich miesiącach zaczęły pojawiać się opinie, że najgorsze już w Ameryce minęło i czeka nas stopniowa poprawa sytuacji. Wskazywaliśmy, że to złudne nadzieje ze względu na rosnące kłopoty ze spłatą kredytów, związane z pogarszającą się sytuacją na rynku pracy. Dane o pozwoleniach na budowę oraz liczbie rozpoczętych budów w lipcu, które mocno spadły w porównaniu z poprzednimi miesiącami, pokazują, że również tu niekoniecznie najgorsze musiało już minąć. To kolejne rozczarowanie.
Konsekwencją wczorajszych wydarzeń było opuszczenie przez S&P 500 budowanej od połowy lipca formacji flagi. Dopóki ten sygnał nie zostanie anulowany, trzeba go traktować jako zapowiedź powrotu do bessy. To zaś oznacza, że indeks w niedługim czasie będzie testować tegoroczne dołki i co więcej, istnieje poważne zagrożenie, że zostaną przełamane. Stara zasada mówi, że flaga powiewa w połowie masztu, co oznacza, że ruch po jej utworzeniu powinien być równy co do skali poprzedzający powstanie formacji. W tym wypadku byłoby to jakieś 10%. To oznaczałoby zejście S&P 500 do ok. 1150 pkt.
Nasz WIG znalazł się przy kolejnej luce hossy, a nawet lekko ją już wczoraj zasłonił. Jesteśmy mniej więcej w połowie ruchu trwającego od połowy lipca. Można przyjąć, że kolejny spadek będzie zapowiedzią zniżki w stronę tegorocznego dołka, a potem 36 tys. pkt. Dzisiejsze dane o produkcji przemysłowej mogą dać impuls do kontynuacji spadku, gdyby okazały się gorsze od spodziewanych. Nabierają szczególnego znaczenia w sytuacji, gdy II kwartał przyniósł wyraźne zwolnienie tempa poprawy zysków naszych spółek, a po pominięciu blue chips, nawet obniżkę zysków.