"To koniec kapitalizmu. Zaczyna się nowe średniowiecze" – mówił do swojej matki jeden z bohaterów filmu "Big Short", najbardziej znanej produkcji opisującej wydarzenia, które doprowadziły do kryzysu finansowego pierwszej dekady XXI wieku. Kryzys ten, jako największe załamanie od Wielkiego Kryzysu z 1929-1933, był wydarzeniem, po którym wszystko się miało zmienić.
Prognozy te w znacznej większości się nie sprawdziły, a 15 lat po upadku Lehman Brothers światowe rynki finansowe nie tylko wciąż istnieją, ale i nadal są narażone na podobnego rodzaju wstrząsy. Nie znaczy to, że trzeba trzymać się od inwestowania z daleka. Wręcz przeciwnie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Lehman Brothers i rynkowy kac
Jedną z motywacji do napisania tego artykułu była 15 rocznica bankructwa Lehman Brothers (15.09.2008 r.), więc zacznijmy od kwestii nazw i dat. Chociaż często można spotkać się z określeniem "kryzys 2008 r.", to krach ujawnił się już rok wcześniej, przez co lepiej mówić o "kryzysie 2007-2008 r.". Z faktem tym związana jest też błędne upatrywanie źródła kryzysu w banku Lehman Brothers, bo był on tylko jedną z kostek domina.
Lehman upadł i stał się symbolem kryzysu, lecz już wcześniej był do tego mocny kandydat. To bank Bear Sterns, który w 2007 r. został ostatecznie uratowany przez współdziałanie amerykańskich władz i wielkich banków (w tym wypadku JP Morgan). Gdyby nie ta decyzja, to krach mógłby na poważnie zacząć się w 2007 r., a nazwa Lehman Brothers nigdy nie zrobiłaby medialnej kariery. Analogicznie, gdyby zdawano sobie sprawę z wszelkich konsekwencji, być może decydenci zdecydowaliby się uratować także Lehmana, a kryzysowe piętno spadłoby na coś innego.
Źródła kryzysu tkwią daleko przed momentem spadków na rynku akcji, bankructw banków i wszelkich innych kryzysowych zjawisk. Często przywoływana jest analogia z poimprezowym kacem – problemem nie jest sam poranny ból głowy, lecz to, co robiło się poprzedniego wieczora. Dlatego też pełen horyzont kryzysowych zdarzeń powinien sięgać też początków XXI w., gdy w USA rozkręcała się bańka nieruchomościowa (szczyt cen przypadł w 2006 r.), wspomagana pojawieniem się nowych instrumentów finansowych oraz hipotecznych kredytów subprime, udzielanych niemalże komu popadnie. Działo się to w warunkach niskich stóp procentowych, które miały złagodzić… konsekwencje pęknięcia poprzedniej bańki, czyli bańki internetowej z przełomu wieków.
Śmierć dolara i Wall Street nie nadeszła
Tyle wyjaśnień, przejdźmy do spojrzenia z dzisiejszej perspektywy na kryzys 2007-2008, wraz z późniejszymi następstwami.
Zacznijmy od rynków finansowych, które nie tylko nie upadły, ale – przynajmniej patrząc na wyceny – mają się dobrze. W szczytowym momencie bessy, indeks S&P500 zanurkował do 666,79 pkt. Oznaczało to spadek względem dnia poprzedzającego upadek Lehman Brothers o 46 proc.
Powrót do utraconego poziomu nastąpił pod koniec 2010 r. i już nigdy później główny indeks Wall Street nie znalazł się nawet w okolicach "polehmanowego dołka". Od tego minimum do dziś S&P500 zyskał 575 proc., a od dnia poprzedzającego upadek Lehman Brothers – 260 proc.
Na polskiej giełdzie skala zmian była dalece inna (WIG20 jest o 20 proc. niżej niż tuż przed upadkiem Lehman Brothers i 50 proc. niżej od szczytu z 2007 r.), lecz powody takiego stanu rzeczy to temat na inny artykuł.
Kryzys 2007-2008 zaczął się w USA, wobec czego w pierwszej jego fazie mocno oberwał dolar. Niespełna dwa miesiące przed upadkiem Lehman Brothers, kurs dolara spadł do zaledwie dwóch złotych. Zaraz potem ujawniła się jednak kryzysowa właściwość dolara, który tak wtedy, jak i podczas innych kryzysów, bywa wciąż postrzegany jako jedna z finansowych bezpiecznych przystani.
Na początku 2009 r. dolar kosztował już blisko 4 zł, zaś barierę tę przełamał m.in. po wybuchu pandemii oraz inwazji Rosji na Ukrainę (sięgnął wtedy nawet 5 zł). Mimo licznych doniesień o problemach amerykańskiej gospodarki, "zielony" pozostaje główną rezerwową walutą świata i prędko się to nie zmieni.
Trzymanie się z dala od amerykańskiej giełdy było w poprzedniej dekadzie inwestycyjnym błędem. To samo potwierdziło każde kolejne załamanie, na czele z koronawirusowym krachem z 2020 r. i wojenno-recesyjnym z 2022 r. Nie znaczy to, że Wall Street jest odporna na wszystko i będzie rosnąć już zawsze. Oznacza to natomiast, że zbyt szybkie skreślanie Ameryki (przed czym regularnie przestrzega Warren Buffett) po prostu nie popłacało.
Banki większe i ważniejsze
Weźmy teraz pod lupę amerykański sektor bankowy, który był epicentrum opisywanego kryzysu. Wiosną 2023 r. świat finansów zadrżał z powodu obaw o kondycję Sillicon Valley Bank i innych amerykańskich banków oraz Credit Suisse. Słowa takie jak "bailout" (tzn. wsparcie finansowe ze strony rządu) czy "too big to fail" (ang. "zbyt duży, by upaść") ponownie wróciły na czołówki portali internetowych.
Sprawa rozgorzała równie szybko, co ucichła – inwestorów uspokoiła reakcja rządów i banków centralnych, które skorzystały z instrumentów wypracowanych po poprzednim kryzysie. Strukturalne problemy nie zostały jednak rozwiązane (słabsze banki połączyły się z mocniejszymi, a deponenci dostali dodatkowe gwarancje), a w najlepszym razie odłożone na później. Wciąż trwa globalna debata o bankowych regulacjach, a końca jej nie widać z żadnej z finansowych stolic.
Rozmaite działania banków centralnych, które po 2008 r. były traktowane jako eksperymenty prowadzone w warunkach pożaru, dziś należą już do stałego arsenału tych instytucji. Sztandarowym przykładem jest luzowanie ilościowe (ang. quantitative easing, QE), do którego banki centralne uciekają się, gdy nie da się już mocniej obniżyć stóp procentowych (ich spadek poniżej zera to wciąż problematyczna, sprawa, choć bywały i takie przypadki).
Przekonaliśmy się o tym w czasie pandemii, kiedy po rozwiązania użyte po 2008 r. ponownie sięgnęły nie tylko czołowe banki centralne (amerykański Fed, EBC, Bank Anglii), lecz także banki mniejsze, w tym NBP. Wydaje się, że na barkach banków centralnych ciąży więc jeszcze większa odpowiedzialność niż w 2008 r. – fakt ten wykazywany bywa rozmiarami ich bilansów czy globalnym poziomem zadłużenia – w związku z czym brak opanowania przez nie kolejnego kryzysu, może kosztować jeszcze więcej.
Zawsze jest powód do strachu i do inwestowania
Każdego dnia inwestorzy mogą znaleźć powód, dla którego rynki powinny spadać, a nawet się załamać. Według wrześniowej edycji badania zarządzających funduszami przeprowadzanego przez Bank of America, obecnie zagrożeniem numer jeden pozostaje zbyt ostra polityka głównych banków centralnych (tzn. dalsze podnoszenie stóp albo ich utrzymywanie – ewidentnie nie dotyczy to Polski), następne są ryzyka geopolityczne, a dalej kryzysy związane z zadłużeniem oraz systemem bankowym, a więc ewentualna powtórka sprzed 15 lat. W porównaniu do sierpniowego badania, obawy o banki centralne nieco zelżały, jednak na horyzoncie pojawił się inny czynnik ryzyka – pęknięcie bańki nieruchomościowej w Chinach, czego w przeszłości obawiano się już nie raz.
Nikogo nie powinno przesadnie zdziwić, jeśli którykolwiek z rodzajów ryzyka się zmaterializuje i jutro gruchnie jakaś istotna informacja, która wywoła spadki na rynkach. Światowa gospodarka oraz powiązane z nią giełdy przeżyły już jednak rozmaite katastrofy, z wojnami i kryzysami na czele, a mimo to w długim terminie w krajach szanujących prawa własności (tzn. gdy inwestorzy nie padli ofiarą grabieży) odpowiednio skomponowane portfele przynosiły zysk.
Jeżeli poprzednie krachy czegoś nas uczą, to tego, że w przyszłości może dojść do kolejnych. Z tego powodu nie warto jednak porzucać inwestowania opartego o zdrowe zasady. Jeżeli światowa gospodarka przestanie się rozwijać, a kolejne dekady zdominują różnego rodzaju kataklizmy, to materialna przyszłość i budowanie portfeli inwestycyjnych faktycznie będą nie tylko zagrożone, ale i może nie będą zbyt istotne – liczyło się będzie przetrwanie. Jeżeli jednak czarnego scenariusza nie będzie, to szkoda stać zupełnie z boku i patrzeć, jak pieniądze pożera inflacja.
Michał Żuławiński, redaktor w Stowarzyszeniu Inwestorów Indywidualnych