Karolina Wysota, money.pl: mówi się, że giełda jest o krok przed gospodarką. Gdy patrzę na główne indeksy na świecie z perspektywy ostatniego roku, to widzę, że świecą się na czerwono. Czy weszliśmy w fazę bessy, czyli długotrwałych spadków cen papierów wartościowych?
Jarosław Niedzielewski, dyrektor Departamentu Inwestycji w Investors TFI: wielu ekspertów i inwestorów używa tego słowa do opisania tego, co dzieje się na rynkach. Moim zdaniem jest za wcześnie, aby to stwierdzić. Prawdziwa bessa występuje w parze z recesją, a tej na razie nie ma. Dekoniunkturę w gospodarce zwiastują czynniki, które pozwolą odróżnić recesję od zwykłego spowolnienia.
Jakie?
Spadek zatrudnienia, wzrost bezrobocia oraz pogarszające się wyniki spółek giełdowych. Recesję z 20-procentowym bezrobociem mieliśmy w Polsce w latach 2001-2003. Wówczas trudno się inwestowało na giełdzie. Następnie było u nas Eldorado, które trwało do wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. Poturbował on przede wszystkim Stany Zjednoczone i zachodnią Europę. U nas, patrząc od strony gospodarki, recesja okazała się stosunkowo łagodna. Wzrost bezrobocia nastąpił, jednak był mniejszy niż w USA, o Hiszpanii czy Grecji nie wspominając. Mogło być zdecydowanie gorzej.
Wówczas była u nas bessa.
Była bessa i to solidna. Inwestorów na całym świecie opanowała panika, ponieważ system finansowy miał upaść, trudno było jej nie ulec. Podobnie jak gdzie indziej, borykaliśmy się z pęknięciem bańki na rynku nieruchomości. Niektóre polskie firmy niemalże wyłożyły się na opcjach walutowych, po tym, jak złoty spektakularnie się osłabił względem głównych walut. Na szczęście nasza gospodarka zaczęła się dość szybko odbudowywać podobnie jak rynek akcji.
Teraz złoty też jest słaby.
Ale nie aż tak słaby, jak wtedy.
Niektórzy eksperci dziwią się, że bank centralny nie interweniuje w sprawie złotego. Jak pan uważa?
Nie wydaje się mi, aby interwencja była w tej chwili potrzebna. Nie ma sensu wyprzedawać dolarów, które mamy na rezerwach, by wzmocnić kurs złotego. Tym bardziej że każda interwencja wywołuję reakcję drugiej strony. Mam na myśli globalnych inwestorów, którzy spodziewając się osłabienia jakiejś waluty, grają przeciwko niej. Właśnie na tym, zakładając w 1992 r., że bank centralny Wielkiej Brytanii nie wytrzyma presji i uwolni funta, George Soros wygrał miliard dolarów.
Opisując stan naszej waluty, należy patrzeć przede wszystkim przez pryzmat euro, do którego nam najbliżej, jeśli chodzi o wymianę handlową. Generalnie relacja między oboma walutami powinna odzwierciedlać ich siłę nabywczą, na którą wpływa inflacja. Biorąc zatem pod uwagę fakt, że nasza inflacja jest dwa razy większa, a za chwilę może być trzy razy większa od tej w Europie, to 10-procentowe osłabienie złotego względem euro w ciągu ostatnich miesięcy nie powinno być uważane za coś niezwykłego.
Inaczej wygląda stosunek złotego do dolara, czyli głównej waluty rozliczeniowej za surowce energetyczne, który bardzo umocnił się na całym świecie, co zwiększa presję inflacyjną również w Polsce. My jako Polska, czyli relatywnie niewielki kraj, nie jesteśmy w stanie zainterweniować tak, by zmienić koniunkturę dolara na całym świecie, dlatego uważam, że teraz nie ma sensu interweniować.
Wracając do sytuacji na giełdach, czym pana zdaniem są te kilkumiesięczne spadki, jeśli nie bessą?
Obawiam się, że z perspektywy czasu zostaną one potraktowane jako pierwsza faza bessy. W dalszym ciągu istnieje jednak cień nadziei, że dotychczasowe spadki okażą się korektą (chwilową zmianą trendu - przyp. red.), analogiczną do tej z końca 2018 r. Taki scenariusz oceniam na 30 proc.
Co wtedy spowodowało spadki?
Mniej więcej to samo, co teraz. Fed zacieśniał politykę monetarną w Stanach Zjednoczonych, podnosząc stopy procentowe i wyprzedając obligacje, których rentowności przekroczyły 3 proc. (dziesięcioletnie). Główne indeksy amerykańskie spadały, a inwestorzy obawiali się wysokich wycen spółek. Nasdaq w trzy miesiące stracił prawie 25 proc., a S&P – blisko 20 proc. Wówczas mogło się wydawać, że mamy do czynienia z bessą, ale dziś wiemy, że to była jedynie korekta, bo trzy miesiące po osiągnięciu dołka indeks spółek technologicznych ponownie znalazł się na szczycie. W tym roku spadki trwały wprawdzie sześć, a nie trzy miesiące (licząc do czerwcowych dołków na indeksach z Wall Street) niemniej sam spadek indeksu S&P500 o 20 proc. to za mało, żeby przesądzać o prawdziwej bessie.
Co, jeśli ziści się negatywny scenariusz, czyli ten, w którym pan stawia 70 proc. na recesję?
Jak wspominałem wyżej, czynnikiem towarzyszącym recesji jest bezrobocie. Z globalnych danych wynika, że w Stanach Zjednoczonych, Europie, Polsce jest ono historycznie niskie. Większość ekonomistów twierdzi, że rynek pracy był silny i taki pozostanie, bo pandemia go wzmocniła. Ja nie jestem tego taki pewien. Uważam, że sytuacja pod tym względem może diametralnie i nagle się zmienić, tak jak zmieniła się narracja w kwestii inflacji. Najpierw mówiono, że będzie ona przejściowa. Pod koniec ubiegłego roku to przekonanie zaczęło się szybko zmieniać. Natomiast niemal rewolucyjna zmiana nastąpiła w sierpniu tego roku. Jerome Powell, prezes Rezerwy Federalnej, podczas swojego wystąpienia na sympozjum bankierów centralnych w Jackson Hole powiedział, że zbicie inflacji jest priorytetem, nawet kosztem wzrostu bezrobocia. Przez ostatnie dekady takie słowa nie padały.
Czyli spodziewa się pan recesji. Jaki głębokiej?
Nie było jej od kilkunastu lat (nie licząc pandemicznego krachu w gospodarce), w końcu musi nadejść. Patrząc, jak słabnie chińska gospodarka i nie może się podnieść, oraz jak słabnie przemysł na całym świecie, to wnioskuję, że recesja może nadejść w przyszłym roku. Pierwszym zwiastunem, problemów na rynku pracy, mogą być znikające ogłoszenia o nowych miejscach pracy, których nadal jest sporo. Znamienne będzie ścinanie zatrudnienia przez firmy z konkretnej branży, co później niczym efekt domina rozprzestrzeni się na inne obszary gospodarki. W Stanach już widać pewne problemy z zatrudnieniem.
Mówi pan o spółkach technologicznych?
Tak. W ciągu roku wiele spółek z tego sektora, szczególnie tych, które urosły na wzmocnionej pandemią fali przechodzenia ze świata rzeczywistego do wirtualnego, spadło o 80-90 proc. Firmy te straciły możliwość łatwego i taniego finansowania, a ich biznes nie rozwija się tak szybko, jak zakładano. Począwszy od wiosny, zwalniają pracowników. Coś takiego miało miejsce dwie dekady temu, po pęknięciu bańki internetowej. Problemy firm z branży informatycznej i pokrewnych po kilku miesiącach zaczęły rozlewać się na inne obszary gospodarki.
Kiedy może nastąpić dołek bessy?
Patrząc przez analogie do wcześniejszych recesji, myślę, że dołek rynku niedźwiedzia wywołany prawdziwą dekoniunkturą w gospodarce może nadejść nie wcześniej niż w połowie przyszłego roku, zakładając, że recesja zacznie się na początku 2023 r.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Najsłabszy sektor na polskiej giełdzie w tej chwili to...?
W tym momencie bankowy. Na całym świecie chyba żaden sektor nie spadł ponad 50 proc., a polskie banki - owszem. Zyski sektora zmniejszą się o ponad połowę w stosunku do tego, na co liczono na początku roku. Dzieje się tak głównie ze względów regulacyjnych. Sektor paliwowy i energetyczny też słabnie ostatnio z analogicznego powodu. Im bliżej zimy, nie mówiąc już o przyszłorocznych wyborach, tym więcej możemy oczekiwać regulacyjnych obciążeń wpływających na postrzeganie wielu notowanych na giełdzie spółek. Ceny gazu i prądu oraz działania władz związane z tym energetycznym kryzysem wciąż mogą być głównymi tematami w nadchodzących miesiącach.
Jest w ogóle jakiś atrakcyjny sektor wśród spółek giełdowych?
Patrząc przez pryzmat ceny, to właśnie sektor bankowy. Akcje są tak tanie...
...że warto kupować?
Nie wiem, czy dzisiaj, ale w perspektywie najbliższych 6-9 miesięcy warto to rozważyć. Trend spadkowy, powodowany m.in. wakacjami kredytowymi, w końcu będzie musiał odpuścić. Nie da się prowadzić działalności finansowej z takim przeświadczeniem, że trzeba dopłacać do interesu. W przeciwnym razie banki nie będą chciały udzielać kredytów, będą wolały kupować obligacje. Tak duża ingerencja w działalność sektora finansowego, jest jak sypanie piasku w tryby gospodarki. Może mieć nieprzewidziane i niebezpieczne konsekwencje.
Gdzie szukać bezpiecznej przystani dla oszczędności oprócz skarbowych obligacji detalicznych i lokat bankowych?
Jeśli chodzi o instrumenty o podobnym profilu ryzyka, to warto dziś rozważyć fundusze inwestujące w obligacje zmiennokuponowe, a w przyszłym roku (w scenariuszu recesyjnym) w papiery stałokuponowe. Zyski z tego typu funduszy powinny być wyższe niż z lokat, choć trzeba brać pod uwagę zmienną wartość jednostki, coś, co w przypadku lokat nie występuje.
Karolina Wysota, dziennikarka money.pl