O tym rekordzie nikt nie wspomina, bo bijemy go po cichu. Bez kolejnych komunikatów z Ministerstwa Zdrowia i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. A to właśnie on tłumaczy, dlaczego czas na działania się kończy.
Dane schowane w Rejestrze Stanu Cywilnego pokazują, że epidemia koronawirusa zabija o wiele więcej Polaków niż nam się wydaje. I pośrednio (np. przez skupioną na jednym temacie służbę zdrowia, trudniejszy dostęp do lekarzy lub po prostu strach przed medykami), i bezpośrednio (przez wirusa i chorobę, którą wywołuje).
Aż 10 tys. 101 aktów zgonu wystawiły polskie urzędy stanu cywilnego w ubiegłym tygodniu (od 12 do 18 października). W ciągu ostatniej dekady w tym okresie roku nigdy tak wielu zgonów urzędy nie rejestrowały.
Jak wynika z danych Ministerstwa Zdrowia, w tym czasie z powodu koronawirusa i chorób współistniejących umarło 575 osób. Dokładnie w 42. tygodniu roku zwykle wystawiane było 7,5 tys. aktów zgonu (to średnia z ostatniej dekady). Dziura wynosi niemal 2 tys. osób. To ukryte ofiary wirusa.
- Śledzimy sytuację - mówi money.pl Wojciech Andrusiewicz, rzecznik resortu zdrowia.
- Ministerstwo Zdrowia w ostatnich dniach zleciło analizę danych dotyczących zgonów w Polsce. Przeglądem informacji zajmuje się Państwowy Zakład Higieny i to właśnie PZH odpowie na pytania, czym w ostatnich 2 - 3 miesiącach były wywołane te zgony. Jak tylko otrzymamy te analizy, to udostępnimy je opinii publicznej - tłumaczy. Wyników wprost komentować nie chce.
- Doskonale zdajemy sobie sprawę, że to nie tylko COVID-19 odpowiada za zgony, dlatego tak ważna jest stabilna praca służby zdrowia. Bez rzeczowej analizy trudno jednak odnieść się do samych danych - mówi.
Czytaj także: Ministerstwo Środowiska chce, byśmy segregowali odpady po remoncie. Grzywna lub areszt dla opornych
Nagły skok liczby umierających Polaków jest widoczny. Liczba zgonów rośnie od czterech tygodni. Ubiegły tydzień października był jednym z najgorszych od wielu lat. To czwarty wynik w ciągu minionej dekady.
Z analizy danych wynika, że realny wzrost umieralności w Polsce zaczął się w 38. tygodniu tego roku, czyli w połowie września. Od 14 do 20 września urzędy stanu cywilnego wydały 8,2 tys. aktów zgonu. Rok temu było to około 7,5 tys.
Odrobinę później, czyli w 41. tygodniu (od 5 do 11 października), wystawionych zostało przez urzędników już 9,1 tys. aktów zgonu. Rok temu? 7,8 tys.
Problem udowadniają też dane z dłuższego okresu. Od 36. do 42. tygodnia tego roku (czyli od poniedziałku 31 sierpnia do 18 października) umarło 59 tys. Polaków. Rok temu w analogicznym okresie umarło 53 tys. Polaków. Różnica to 6 tys. Tymczasem w tym okresie Ministerstwo Zdrowia zaraportowało 1,5 tys. zgonów z powodu Covid.
Przy małej liczbie wykonanych testów to właśnie zanotowana liczba zgonów w całym kraju jest wskazówką, jak bardzo epidemia się rozwinęła. I czy nie ma dodatkowych efektów.
Polska nie byłaby pod tym względem wyjątkiem. We Włoszech oficjalne statystyki zgonów przez koronawirusa nijak mają się do liczby wszystkich odnotowanych zgonów w tym samym okresie. W trakcie epidemii umierało tam więcej osób, ale nie wszystkie były kwalifikowane jako nosiciele wirusa. Dlaczego? Mówiąc brutalnie: nie każdy dożył dnia przeprowadzenia testu. Niektórzy umierali również samotnie w domu, a później nie mieli przeprowadzanych badań.
Porównując rok do roku, warto jednak pamiętać o ogólnej tendencji wzrostu liczby zgonów. W 2011 roku umarło 380 tys. osób. W 2019 było to 410 tys. To oznacza, że wraz z upływem czasu kolejne lata będą miały siłą rzeczy wyższe wyniki tygodniowe. I to również uwzględniamy na wykresach. Umieralność w 2020 roku przebija nie tylko średnią z lat 2010 - 2019.
Dla pełniejszego obrazu stworzyliśmy drugą średni wartość - która rośnie w identycznym tempie jak zmieniała się umieralność w ostatnich latach. To zatem średnia uzupełniona o wzrost rok do roku ze wszystkich tygodni minionej dekady.
Dane za wszystkie tygodnie tego roku udostępniło money.pl jeszcze pracujące Ministerstwo Cyfryzacji, a wygenerowane zostały z Rejestru Stanu Cywilnego. Arkusz kalkulacyjny podpisany jest jako stworzony przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów. Do tego zebraliśmy informacje z ostatniej dekady - za Polskim Instytutem Ekonomicznym (również na podstawie tego samego rejestru).
Co ważne - dane za 43 tydzień (od 19 do 25 października) nie są jeszcze pełne, dlatego nie uwzględniamy ich na wykresach. W Rejestrze na moment przygotowania publikacji było zapisane 5,2 tys. aktów zgonu. Takiego wyniku nie można jednak oczekiwać po spłynięciu informacji ze wszystkich dni - od dekady nigdy nie wystąpiła umieralność poniżej 6 tys. zgonów na tydzień. I w tym roku taki wynik nie wystąpił ani razu. Nawet w momencie całkowitego lockdownu umierało w Polsce więcej osób.
Czytaj także: Ministerstwo Środowiska chce, byśmy segregowali odpady po remoncie. Grzywna lub areszt dla opornych
W zbiorze są wszystkie zarejestrowane zgony - a nie tylko te wywołane przez wirusa. Uwzględniają ofiary wypadków (lub mniejszą liczbę ofiar w sytuacji, gdy zamykamy gospodarkę), wzrosty liczby samobójstw i każdy inny możliwy efekt.
Ukryta epidemia
- Na poziom umieralności wpływ mają dziesiątki, jak nie setki czynników. Wystarczy nagła zmiana pogody lub przejście frontu atmosferycznego, by niestety statystyki pięły się w górę. Obok danych pokazujących znaczny skok umieralności nie sposób jednak przejść obojętnie - mówi money.pl prof. Piotr Szukalski, ekspert demografii z Uniwersytetu Łódzkiego.
- Bez dokładnej analizy danych można tylko spekulować, ale wydaje się, że powody takiej sytuacji mogą być trzy. Po pierwsze, za wzrost odpowiadają ci, którzy umierają na COVID-19. Po drugie, trzeba też wprost powiedzieć, że Polaków umierających na COVID-19 jest więcej niż oficjalnie wiemy, bo nie każdy ma wykonany test. Nie wiemy przecież, ile np. zawałów wśród seniorów jest spowodowane właśnie wirusem. Po trzecie, możemy właśnie obserwować ukryte koszty epidemii - tłumaczy.
- Zobaczyliśmy je po kilku miesiącach. I boję się, że może ich być o wiele więcej - dodaje.
- Widzimy najprawdopodobniej też pośrednie konsekwencje epidemii, czyli długie miesiące bez wizyt lekarskich, utrudniony dostęp do służby zdrowia i problemy z diagnozowaniem różnego rodzaju problemów zdrowotnych. Jeżeli ludzie nie chodzą do lekarza, bo się boją lub nie mogą do niego się dostać, to oczywiście wykrywamy masę chorób o wiele później. Czasami po prostu za późno. Jednocześnie trzeba zadać sobie pytanie, na ile telemedycyna pozwala na precyzyjne diagnozy - mówi.
Jak wskazuje, ukryte koszty epidemii wynikają nie tylko z problemów związanych ze służbą zdrowia. - Przez długie miesiące niektórzy siedzieli w domu. Nie mieli żadnej aktywności fizycznej, nie mieli też bliskości psychicznej najbliższych. To, co w pierwszych dniach epidemii działało na plus, czyli lockdown, po wielu miesiącach może przynosić bardzo dramatyczne skutki - mówi.
Fakty są jednak takie, że realnie nie jesteśmy w stanie obserwować tego, jaki wpływ na zdrowie Polaków ma epidemia. I wcale nie chodzi o brak wiedzy dot. skutków koronawirusa. Problemem są dane. A w zasadzie ich brak.