Prąd na rynkach hurtowych tanieje w zasadzie w całej Europie czwarty rok z rzędu. Nie wszędzie jednak oznacza to, że jest tani. Nie jest też tak, że przekłada się to symetrycznie na niższe ceny dla ostatecznych odbiorców - nie tylko gospodarstw domowych, ale też firm, zakładów przemysłowych, samorządów i ich jednostek, w tym szkół czy przedszkoli. Tylko najwięksi gracze kupują prąd w hurcie. Reszta - od pośredników.
- Różnice między cenami hurtowymi a detalicznymi wynikają z wielu czynników związanych ze strukturą rynku, polityką podatkową oraz mechanizmami wsparcia OZE w poszczególnych krajach - tłumaczy Maciej Jakubik, ekspert Forum Energii. Jak przypomina, cena detaliczna energii elektrycznej to nie tylko koszt jej zakupu na rynku hurtowym, ale również szereg dodatkowych opłat i podatków, takich jak VAT i akcyza, opłaty za przesył i dystrybucję, wsparcie OZE czy opłata mocowa.
- W niektórych krajach, takich jak Dania czy Niemcy, znaczną część ceny detalicznej, do 60 proc., stanowią podatki i opłaty. Warto też pamiętać, że wciąż w wielu krajach europejskich, np. w Polsce czy we Francji, ceny detaliczne są regulowane, a taryfy podlegają zatwierdzeniu przez Urząd Regulacji Energetyki, który bada czy wzrost taryf nie jest nadmierny - dodaje ekspert.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Polska wśród liderów drożyzny energetycznej
Gdy spojrzymy na mapy zamieszczone w kwartalnym raporcie Komisji Europejskiej o rynkach energii elektrycznej w Europie, zobaczymy m.in., że najtańszymi rynkami w Europie są kraje z dużym udziałem bezemisyjnych źródeł produkcji prądu. Bezemisyjnych, czyli zarówno tych z atomu, jak i OZE. Na niebieskiej mapie widać ceny hurtowe energii elektrycznej w Unii Europejskiej. Polska jest tu bardzo ciemnym punktem, bo choć prąd w hurcie w naszym kraju tanieje, to wciąż jest jednym z najdroższych w UE. Przebijają nas głównie Bałkany i Włochy. Jasnoniebieskie punkty na mapie to Francja, kraje Półwyspu Skandynawskiego, Hiszpania, Portugalia. To tu dominuje bezemisyjny miks.
Jaki mechanizm rządzi hurtowymi cenami prądu? - Ceny hurtowe energii na wspólnym rynku energii UE wyznaczane są w oparciu o ceny krańcowe w mechanizmie merit order. Polega on na tym, że źródła wytwórcze włączane są zgodnie z ich kosztami zmiennymi – od najtańszych, czyli OZE do najdroższych elektrowni na paliwa kopalne. Jeśli OZE i atom dostarczają dużą część energii, droższe elektrownie są wypychane z rynku, co obniża cenę clearingową, czyli cenę krańcowej jednostki energii, która determinuje cenę dla całego rynku - wyjaśnia Maciej Jakubik.
Jak tłumaczy, to, że źródła bezemisyjne, takie jak OZE lub niskoemisyjne obniżają ceny energii na rynku hurtowym, wynika z ich specyficznych cech ekonomicznych i technicznych. - Charakteryzują się bardzo niskimi kosztami zmiennymi produkcji. Koszt paliwa jest bliski zeru w przypadku OZE, a w przypadku atomu bardzo niski. To oznacza, że w momencie ich pracy mogą oferować energię na rynku po bardzo niskiej cenie - dodaje ekspert.
Ważne jest też to, że źródła bezemisyjne nie emitują dwutlenku węgla, więc nie ponoszą kosztów zakupu uprawnień do emisji w ramach systemu ETS. Jak wynika ze wspomnianego kwartalnego raportu KE, ceny uprawnień do emisji dwutlenku węgla rosły przez większość drugiego kwartału 2024 r., osiągając średnią kwartalną cenę na poziomie 69 euro/tonę. "Wysokie ceny emisji dwutlenku węgla w połączeniu z niższymi cenami gazu wsparły przejście z wytwarzania energii z węgla na gaz" - czytamy.
Ekspert Forum Energii zaznacza oczywiście, że OZE są zależne od warunków atmosferycznych, ale kiedy są one dobre - w wietrzne lub słoneczne dni - to te źródła pokrywają znaczną część zapotrzebowania na energię elektryczną. - To zmniejsza konieczność uruchamiania droższych źródeł, takich jak elektrownie gazowe czy elektrownie węglowe, które z kolei są kluczowe w momentach dużego zapotrzebowania albo okresów braku wiatru i słońca (tzw. Dunkenflaute) - dodaje Jakubik. Podkreśla też znaczenie inwestycji w magazyny energii i uelastycznienie systemu.
Drogo, ale tanio? To "pochodna filozofii roli państwa"
Druga z map pochodzących z unijnego raportu pokazuje, że o ile Szwecja, Norwegia, Finlandia czy Hiszpania, a nawet Portugalia przekładają ceny hurtowe na detaliczne, to w takich krajach jak Polska wygląda to zgoła inaczej. Jesteśmy tu naprawdę jasną plamą, czyli ceny dla odbiorców końcowych mamy stosunkowo niskie. W takim razie, czemu wciąż tematem są podwyżki stawek na rachunkach?
Maciej Jakubik: - Różnica w cenach hurtowych dla przemysłu a detalicznych dla gospodarstw domowych jest pochodną filozofii roli państwa. W Polsce, w przeciwieństwie do niektórych krajów zachodnich, państwo ma dawać i rozdawać obywatelom, a nie stymulować gospodarkę do rozwoju. Dlatego politycy wolą bezsensownie mrozić ceny - mimo iż sytuacja już tego nie wymaga - i nakładać kolejne daniny na firmy, niż ułatwiać aktywność gospodarczą i globalne konkurowanie poprzez niższe ceny dla przemysłu.
Przypomnijmy: "mrożenie" cen prądu przez rząd trwa w Polsce od kryzysu energetycznego z lat 2021-2022 i zostało przedłużone do połowy 2025 roku. Wcześniej mrożono ceny na poziomie niższym niż te hurtowe, różnicę finansując, m.in. z podatków. Jak jednak wskazują eksperci, dziś rynek mógłby wygenerować już ceny nawet poniżej poziomu "mrożenia". - Przedłużenie "mrożenia" cen na kolejne kwartały 2025 r. to po prostu przedwyborczy prezent. Polskie rodziny na pewno znajdą dobry sposób na wydanie tych kilkudziesięciu złotych miesięcznie, które dzięki temu mechanizmowi zostaną w ich portfelach. Nie rozwiązujemy jednak w ten sposób żadnych chronicznych problemów polskiej energetyki - mówił nam wcześniej Michał Smoleń z Instratu.
Prognozował też, że po wyborach pomoc od państwa w dotychczasowej formie będzie wygaszana. - Rachunki gospodarstw domowych zaczną z powrotem odzwierciedlać realia rynkowe. Możliwe, że zobaczymy pewne wzrosty, choć różnica pomiędzy "mrożonymi" a rynkowymi cenami nie jest już duża - wyjaśniał.
- W Polsce istnieje problem nadmiernego skupienia na cenach energii elektrycznej dla konsumentów. Ingerowanie w kształtowanie cen energii powoduje, że konsumenci nie są motywowani do oszczędności, które mogłyby przynieść korzyści zarówno im, jak i całej gospodarce. Rządy koncentrują się na skutkach, zamiast na źródłach problemu. W rezultacie tracą zarówno przemysł jak i konsumenci - konkluduje Maciej Jakubik.
Toksyczna miłość Polski do węgla
Udział OZE w miksie energetycznym Polski był w 2024 r. najwyższy w historii i wyniósł ponad 29,6 proc. To ponad 2 punkty procentowe więcej niż rok wcześniej - wynika z podsumowania roku "2024_wrapped" od Forum Energii. Dominującym źródłem odnawialnym były farmy wiatrowe, które odpowiadały za 14,7 proc. generacji. Rekordowo niski był natomiast udział węgla w produkcji energii elektrycznej - wyniósł 57,1 proc. w 2024, wobec 61 proc. w 2025 r. 11,6 proc. w miksie stanowił w ubiegłym roku gaz ziemny, a inne paliwa kopalne - 1,7 proc. - wynika z danych FE.
Również w danych dla całej Unii Europejskiej widać wzrost znaczenia OZE. Ich udział w produkcji energii elektrycznej wzrósł do 52 proc. w 2. kwartale 2024 r. (z 4 proc. w 2. kwartale 2023 r.). Przy takim samym porównaniu, udział paliw kopalnych spadł o 6 punktów procentowych - do 24 proc. - wynika z kwartalnego raportu Komisji Europejskiej o rynkach energii elektrycznej w Europie.
W ciągu minionej dekady w Polsce udział węgla w miksie energetycznym spadł o ponad 20 p.p. i będzie spadał nadal, szybciej niż do tej pory. Rządowy scenariusz Krajowego Planu w dziedzinie Energii i Klimatu zakłada, że w 2030 roku spadnie do 22 proc., a w 2040 będzie już śladowy. Eksperci wskazują jednak, że rząd niepotrzebnie wydłuża w KPEiK czas życia węgla, bo źródła odnawialne już teraz go mocno wypierają. Według analityków Fundacji Instrat, od węgla możemy odejść już w latach 30., a jako paliwo przejściowe wykorzystać tańszy na dziś (choć wciąż emisyjny) gaz. Udział gazu ziemnego w miksie generacji energii elektrycznej dynamicznie rośnie - wskazuje Forum Energii, we wspomnianym już "2024_wrapped".
Pan płaci, pani płaci. Średnio 600 zł
I tak oto dochodzimy do kolejnego rekordu i największego paradoksu: w 2025 roku rząd dotuje górnictwo rekordową kwotą 9 mld zł (jeszcze w ub. roku było to 7 mld zł). Jak wyliczał jakiś czas temu Derski, przeciętna rodzina z podatków dopłaci do przemysłu węglowego w tym roku 600 zł.
W sektorze węgla kamiennego nadal zatrudnionych jest 74 400 osób - taki stan na koniec listopada 2024 podaje Agencja Rozwoju Przemysłu. Liczba zatrudnionych zmniejsza się z miesiąca na miesiąc, ale tempo nie jest dynamiczne. Między styczniem a listopadem 2024 ubyło 2127 etatów, a kopalnie wciąż przyjmują do pracy absolwentów. Według GUS, górnictwo ma wciąż także atrakcyjne wynagrodzenia na średnim poziomie 12 tys. zł brutto miesięcznie. Do tego świadczenia, nagrody, Barbórka, czternasta pensja.
Tymczasem w Polsce węgiel zalega na hałdach. ARP podaje takie dane na koniec listopada ub. roku: 3,9 mln ton węgla kamiennego wydobyto, sprzedano 4 mln ton, a zapas to 5,7 mln ton. Polska importuje tani węgiel dla odbiorców indywidualnych, zaś nadwyżka polskiego węgla, którego nie zdołamy spalić w naszych elektrociepłowniach, nie sprzedaje się za granicą, bo jest zwyczajnie droga - koszty wydobycia są najwyższe na świecie i - jak wylicza portal wysokienapięcie.pl - sięgają już średnio 1000 zł/tonę. Płytkie zasoby paliwa już się skończyły, wydobywać trzeba głęboko, wysokim kosztem, przy niskiej sprzedaży, małym popycie, kosztownym utrzymaniu. Tylko czy na pewno trzeba?
Autorką jest Aleksandra Majda, vice president ESG Impact Network