W czwartek warszawski sąd okręgowy nakazał partii Jarosława Kaczyńskiego, by przestała rozpowszechniać nieprawdziwą informację w spocie wyborczym o 15-proc. bezrobociu za rządów PO-PSL.
Po tym orzeczeniu rozpętała się burza w mediach. PiS kpiło, że sąd ma rację, bo rzeczywiście nie wyniosło 15 proc., a "jedynie" 14,4 proc.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sąd jednak podkreślił, że bezrobocie ponad 14-proc. wystąpiło tylko przez trzy miesiące, a przez resztę czasu było "istotnie niższe". Niemniej PiS wystartował z nową kampanią "Tusk znaczy bezrobocie" i straszy Polaków brakiem pracy, jeśli opozycja dojdzie do władzy. Problem w tym, że nawet jeśli jakakolwiek partia chciałaby sobie strzelić w kolano i doprowadzić do wzrostu bezrobocia (co jest naturalnie kompletnym nonsensem), to pewnie by jej się to i tak nie udało. Dlaczego?
Bezrobocie w Polsce za rządów PO i PiS
Wszystkim bowiem umyka kluczowa w kwestiach bezrobocia rzecz - a w zasadzie dwie rzeczy - trendy demograficzne oraz koniunktura nad Wisłą.
W internecie znajdziemy mnóstwo mapek, pokazujących zachowanie bezrobocia w Polsce wraz z barwami politycznymi. To jeden z przykładów:
Bezrobocie podlega długookresowym trendom. 15-proc. bezrobocie w Polsce było za czasów Jarosława Kaczyńskiego, ale jeszcze wyższe było za rządów PiS, kiedy premierem był Kazimierz Marcinkiewicz. Już wtedy jednak wysoki odsetek ludzi bez pracy, odziedziczony po rządach lewicy, był w wieloletnim trendzie spadkowym. Mógł go przerwać jedynie poważny kryzys gospodarczy. I taki też nadszedł.
Przenieśmy się w czasie.
W październiku 2007 r. do władzy dochodzi koalicja PO-PSL. Rok później bezrobocie w Polsce osiąga najniższy poziom w tamtym cyklu gospodarczym - 8,8 proc. Jest październik 2008 r. Miesiąc wcześniej upada bank Lehmann Brothers, co staje się symbolem rozpoczęcia największego kryzysu finansowego na globie od czasów Wielkiej Depresji z 1929 r.
Dużym niezamierzonym wtedy atutem jest wprowadzenie w 2006 r. przez Zytę Gilowską - minister finansów, która z PO przeszła do PiS - obniżkę podatków (PIT). Reforma wchodzi w życie dopiero 1 stycznia 2009 r. Tłumaczy się to troską o budżet państwa.
Tak się składa, że właśnie wtedy, kiedy uderza w nas z całą mocą globalny kryzys, w portfelach Polaków zostają miliardy złotych. Wraz z osłabieniem złotego jest to swoista tarcza antykryzysowa Polski, jak nazwałaby to obecnie prawica. Nie jest ona jednak zupełnie szczelna.
Bezrobocie i tak zaczyna rosnąć. Choć już wtedy zaczynają się poważne problemy demograficzne i rząd Tuska - pomimo sprzeciwu społecznego - wprowadza wyższy wiek emerytalny, tak by w 2040 r. był on zrównany między kobietami a mężczyznami na wyższym poziomie. Koniunktura gospodarcza w Europie i Polsce jest fatalna. Taki stan ciągnie się latami. Po kryzysie finansowym dochodzi bowiem w Europie do kryzysu zadłużeniowego z upadającą Grecją jako głównym aktorem tej tragedii.
Firmy raportują coraz gorsze wyniki finansowe, popyt siada, a nasi główni partnerzy handlowi straszą, że nie podniosą się już nigdy. Banki centralne pompują pusty pieniądz do gospodarki, ale inflacja - wskaźnik pokazujący, że gospodarka zaczyna się rozpędzać - nie chce rosnąć. PKB także. Ekonomiści zaczynają wspominać o długoletniej stagnacji i zastanawiają się, czy Europę czeka los Japonii (kraju, który nie może ruszyć gospodarczo z kopyta od lat 90.).
Demografia
Jednak trendy demograficzne są nieubłagane. Nawet pomimo gospodarczych kłopotów Polski, bezrobocie nie wzrasta do czasów znanych jeszcze siedem lat wcześniej. Firmy masowo nie zwalniają Polaków - nie wraca blisko 20-proc. bezrobocie, z którym borykał się pierwszy rząd PiS. Bezrobocie rośnie do 14,4 proc. w lutym 2013 r. Po sięgnięciu szczytu zaczyna powoli opadać. Kiedy PO oddaje władzę PiS pod koniec 2015 r., bezrobocie nad Wisłą jest już niższe o ponad 5 pkt proc. Schodzi do jednocyfrowego poziomu 9,6 proc.
W tym czasie niektóre firmy zaczynają raportować, że zaczynają mieć problemy z doborem wykwalifikowanych pracowników. Są to pojedyncze branże. Koniunktura się napędza. 2014 i 2015 r. to czas wychodzenia Europy z gospodarczego dołka.
Rządy PiS to już rozkwit PKB i odwilż po długotrwałej niemocy dwóch kryzysów - finansowego i zadłużeniowego. Zbiegło się to w czasie z przygotowanym jeszcze za czasów PO-PSL Jednolitym Plikiem Kontrolnym - funtamentem uszczelniającym system podatkowy w Polsce. Dochody budżetowe mają dwa dopalacze: rosnące wpływy podatkowe z rozpędzającej się gospodarki oraz uszczelnienie podatków.
A z rynku pracy odchodzą coraz starsze liczniejsze roczniki, a coraz mniej młodych osób wchodzi na rynek pracy. Część ekonomistów uważa, że przez jeden z najniższych wskaźników dzietności na świecie Polska już nigdy nie będzie mierzyć się z wysokim bezrobociem.
Widzimy, że skurczenie się liczby Polaków o 5 mln do ok. 32,5 mln osób w 2050 roku to dopiero początek pewnej tendencji, którą można by nazwać demograficznym tsunami. Polaków będzie coraz mniej, będą coraz starsi - mówił w czerwcu w programie Money.pl. Kamil Sobolewski, główny ekonomista Pracodawców RP.
Liczenie bezrobotnych
Drugą sprawą jest sam sposób liczenia bezrobocia w Polsce i odpowiedź na pytanie, czy wskaźnik ten naprawdę mówi nam, jaki jest stan rynku pracy.
Głos oddajmy członkini Rady Polityki Pieniężnej prof. Joannie Tyrowicz, która jakiś czas temu w rozmowie z Karoliną Hytrek-Prosiecką w Gazecie.pl, przekonywała, że "politycy, którzy chwalą się obniżeniem bezrobocia, często robili to w sposób nieludzki".
- Powiatom pozostawia się uznaniowość, co oznacza konkretnie "potwierdzenie gotowości do podjęcia zatrudnienia", a za brak tegoż usuwa się z rejestrów. Kiedyś na 90 dni, potem na 180 dni, aż wreszcie na 270 dni. Kto po tak długim czasie wróci się zarejestrować jako bezrobotny? I po co? Wiele osób błędnie myśli, że ludzie rejestrują się w pośredniaku dla zasiłku, tymczasem średnio w ciągu ostatnich 20 lat prawo do zasiłku miało 10-12 proc. Do rejestrów po dziewięciu miesiącach karnego skreślenia wrócą tylko ci, którzy muszą - wyjaśniała.
Kto więc jej zdaniem musi? Według ekonomistki w Polsce system rejestracji osób bezrobotnych opiera się na rozliczeniu między gminą, powiatem i budżetem państwa.
- Jeśli nie jestem gotowa podjąć pracy tak naprawdę, to ostatecznie gmina ma obowiązek mnie zarejestrować w NFZ i zapłacić składkę zdrowotną. Ale jeśli zgłoszę się do urzędu pracy, to wówczas składkę płaci nie gmina, a Fundusz Pracy - dodawała.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl