Muszę się Państwu do czegoś przyznać. Od dłuższego czasu mam nowe, wstydliwe hobby. Po kawie i sprawdzeniu maili, kolejnym punktem dnia stało się przeglądanie rynku nieruchomości w Polsce, ze szczególnym uwzględnieniem Krakowa, w którym mieszkam. Dlaczego to rzecz wstydliwa? Im dłużej w tym świecie siedzę, tym bardziej mam wrażenie, że wpadłem w deweloperski syndrom sztokholmski.
Osiedlowa dystopia
To przecież nie jest ani miłe, ani estetyczne. Jedynie w rzadkich przypadkach remontu zabytkowych kamienic lub sensownie zaprojektowanego osiedla - czynność ta serwuje uczucia inne niż mieszanka frustracji, niedowierzania i rezygnacji. A jednak to robię.
Sprawdzam, ekscytuję się, myślę o tym, jak będzie wyglądało moje miasto za pięć, dziesięć lat - marząc o ładzie przestrzennym, projektowaniu z myślą o człowieku, użyteczności i zieleni. Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej przyziemna. Zamiast parków, buduje się betonowe dżungle - ogrody zastępując "prestiżowymi" apartamentowcami z "Garden" w nazwie.
Ten problem dotyka Krakowa od dekad, gdy po upadku komunizmu z nieukrywaną żarłocznością - z wykorzystaniem braku planów zagospodarowania przestrzennego i świadomości społecznej - deweloperzy, przy milczącym przyzwoleniu miasta, rzucili się "dogęszczać" każdy wolny skrawek ziemi, stawiając przy tym osiedlowe potworki przypominające wizje z Blade Runnera. Przykład? Proszę tylko spojrzeć na osiedle "Avia" na Czyżynach, postawione w okolicy starego pasa startowego i muzeum lotnictwa.
Choć na tym miano poprzestać, obecnie powstają kolejne bloki w jedynym wolnym pasie przestrzeni między starym a nowym osiedlem - wszystko w rejonie, który docelowo miał służyć jako korytarz cyrkulacji powietrza i walki ze smogiem.
Tak wygląda dzisiaj większość budów "osiedli przyszłości", które stawia się na nieużytkach, dawnych rejonach przemysłowych albo w otoczeniu aktywnych fabryk i warsztatów - bez zapewnienia jakiejkolwiek sensownej infrastruktury społecznej. Chyba że uznamy za nią Żabkę i paczkomat, duet stanowiący ekwiwalent PRL-owskich domów kultury i świetlic.
Parada deweloperskich absurdów
Nic dziwnego, że przy rosnącym głodzie nieruchomości, większym nacisku na własne mieszkanie w czasach pandemii oraz pogarszania standardów, w Krakowie znajdą się kupcy na właściwie każde lokum w każdym, nawet najbardziej absurdalnym miejscu.
Chcą mieć Państwo chłodną bryzę na balkonie w upalne dni? Proszę bardzo - oto blok, którego balkony wychodzą wprost na myjnię samochodową. A że będą w tej bryzie chemikalia i polimery? Jak się nie podoba - nie kupować - głosi logika wolnego rynku.
A może zamiast myjni, wolicie mieć blisko do wulkanizatora? Nie ma najmniejszego problemu, nawet jeśli drobnym problemem będzie fakt, że wasz apartament znajdzie się wprost nad dachem starego domu, którego wyburzyć nie sposób. Ale nad którym można przecież dostawić kilka mieszkań, bo pomysłowość architektów nie zna granic.
Od logiki wolnorynkowej nie ma wyjątku, nawet w miejscach zdawać by się mogło tak chronionych, jak rejon bulwarów wiślanych vis a vis Wawelu. Właśnie tam, obok nieczynnego już hotelu "Forum", który sam w sobie mógłby stanowić ciekawą wizytówkę architektonicznego brutalizmu, zapanowała jedna z największych patologii architektonicznych Krakowa.
Mowa o kilkuset metrach kwadratowych, na których wciśnięto dwie ogromne plandeki reklamowe (jedne z największych w Polsce), pływające hotele (zwane wotelami), diabelski młyn, balon widokowy oraz ogromną, działającą po części na świeżym powietrzu knajpę.
Wszystko w nocy świeci się barwami lunaparku, połyskując kampaniami marketingowymi nowego serialu Netflixa czy modelu smarftona. I jakoś się kręci, bez przeszkód i poczucia wizualnego dyskomfortu, gdy w tym samym czasie, aby pomalować balkon w kamienicy na starym mieście, trzeba mieć zgodę konserwatora i wszystkich świętych.
Każdy ma taki Paryż, na jaki sobie zasłużył
Bo w Krakowie wszystko można, jeżeli zgadza się w papierach, choćby nie zgadzało się ze zdrowym rozsądkiem. Bywa, że nasze miasto staje się dzięki temu sławne na kilka minut w ogólnopolskich mediach, jak choćby za sprawą parku Reduta, który w pionierski sposób wykorzystał budżet na jego urządzenie, stawiając co kilka metrów ciąg ławek i koszy na śmieci. Łączny koszt montażu 135 koszy wyniósł prawie 500 tys. zł, co daje 3700 zł za kosz.
Czy warto jednak liczyć pieniądze, gdy w grę idzie dziedzictwo miasta, jego rozwój i nowy symbol prestiżu? Właśnie tak pomyślano o słynnym "Szkieletorze" - budowanym od lat 70., ale niedokończonym najwyższym budynku Krakowa, który po dekadach niemocy postanowiono dokończyć.
Zamiast przypominającego neoklasycystyczne i modernistyczne bryły amerykańskich drapaczy chmur budynku, który kusił ze wstępnych wizualizacji projektowych, ostatecznie otrzymaliśmy banalną bryłę otoczoną jeszcze banalniejszym zbiorem przestrzeni biurowej, zalanej betonem, bez nawet jednego drzewa w najbliższej okolicy.
I tak "Szkieletor" zmienił się w "Unity Centre", o którym przedstawiciel dewelopera powiedział, że dla Krakowa jest tym, czym wieża Eiffla dla Paryża. Czy wyszło, niech sami Państwo ocenią.
W ogóle w Krakowie wszystko jest lepsze na wizualizacjach. Nowe biurowce mają zielone dachy, drzewa wyrastają w magiczny sposób, a nawet zima dookoła potrafi zamienić się w lato, gdy tylko przyjrzymy się uważnie materiałom marketingowym wykonawców.
Pewien wysiłek wyobraźni trzeba również wykonać, gdy kupuje się mieszkanie sugerując jedynie nazwą, a później weryfikuje ją z rzeczywistością. Tak bowiem wygląda osiedle nazwane przez dewelopera "Parkami Krakowa", a tak plac zabaw przy aparthotelu, który bardziej niż plac zabaw przypomina spacerniak dla dzieci.
Miasto puste w środku
Podobnych przykładów można mnożyć w nieskończoność. Pandemia odsłoniła bowiem nie tylko braki w myśleniu przestrzennym miasta, ale również jego wyjałowienie od środka. Gdy okazało się, że z dnia na dzień trzeba zamknąć granice, a branża turystyczna musi zwinąć podwoje, tętniące życiem na co dzień stare miasto okazało się świecić pustkami.
Wnętrza liczących setki lat kamienic zamieniono bowiem na mini-hotele oraz serie kawalerek pod wynajem krótkoterminowy - wystawianych teraz masowo na sprzedaż na portalach z nieruchomościami z opisami w stylu "Wyjątkowa okazja. Gotowy produkt inwestycyjny, sześć osobnych mieszkań w centrum Krakowa". Tylko kto tam ma mieszkać? Większości ludzi albo na te "produkty" nie stać, albo nie chcą żyć w dzielnicy, która po powrocie do normalności będzie mekką szukających taniego alkoholu turystów.
To jest właśnie największy paradoks architektoniczno-deweloperski Krakowa. Z jednej strony zachwycamy się logiką układu przestrzennego Rynku Głównego, zielenią Plant, widokiem na Wawel i porządkiem, który panuje w ścisłym centrum, z drugiej mogąc miasto rozwijać, robimy wszystko, aby budować jego zaprzeczenie.
Chaotyczne osiedla, dobudówki do kamienic, lofty, z których przez okno można podać cukier sąsiadowi. Wszystko za kilkanaście tys. złotych od metra. Sprzeda się? Oczywiście. Czy da się tu żyć? To już osobna historia.