Jak pisze "Rzeczpospolita", wszystkiemu winney jest tzw. manewr podatkowy, zastosowany przez Rosję. Oznacza on, że ropa na Białoruś nie będzie już trafiała po preferencyjnych cenach.
W pierwszej połowie roku Mińsk importował ze wschodu 9 mln ton ropy. Cena? 50 dol. za baryłkę. Na dodatek nieobjęta cłem. Tymczasem na światowych rynkach cena wynosi 68,8 dol., czyli o ponad jedną trzecią więcej.
Przy 130 mln baryłek rocznie różnica jest więc olbrzymia. Dla białoruskiej gospodarki więc jest to być albo nie być. Szczególnie, że bardzo duża część pozyskanej z Rosji ropy jest po przetworzeniu przeznaczana na eksport do Unii Europejskiej. Po znacznie wyższej cenie.
Gdyby więc Białorusini mieli płacić za benzynę tyle, co np. Polacy, to gospodarka mogłaby się zawalić. Przypomnijmy, że średnia pensja u naszych wschodnich sąsiadów wynosi równowartość 1600 złotych.
Na początku grudnia Putin przypomniał Łukaszence, jak bardzo zależny jest od surowców z Rosji. Przed kamerami powiedział wówczas, że gdyby nie Rosja, to za metr sześcienny gazu Białoruś płaciłaby nie 127 dol., a ponad 200. - Niemcy płacą 250 - dodał Putin.
Łukaszenka postanowił się odgryźć i rzucił, że "Berlin nie jest głownym partnerem Mińska". - Na szczęście albo niestety - stwierdził prezydent Białorusi.
Takie napięcia nie sprzyjają ściąganiu na Białoruś zachodnich inwestorów. A to - zdaniem ekspertów - konieczność, by uratować gospodarkę, która "jest jak domek z kart".
- Może się bardzo szybko rozpaść, jeśli w Mińsku nie sięgną po refory systemowe - twierdzi w rozmowie z "Rz" Jarosław Romańczuk, białoruski ekonomista.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl