- Wyjątkowość tego wyroku przejawia się w tym, że sąd zasądził na rzecz rodziców zmarłej dziewczynki odpowiednio wysokie zadośćuczynienie. Bo generalnie życie ludzkie utracone wskutek błędu lekarskiego nie jest w Polsce w cenie. Dlaczego? Nie wiem, może sądy pochylają się nad trudną sytuacją szpitali? – zastanawia się radca prawny Jolanta Budzowska, która we wrześniu udowodniła przed sądem, że jedynym powodem śmierci 6-miesięcznej Zosi był błąd pielęgniarki.
Gdyby nie jej pośpiech, zabieganie czy brak uwagi przy rutynowym zabiegu, dziecko nadal by żyło.
Niemowlę zmarło w marcu 2015 roku, dwa dni po tym, jak pielęgniarka pomyliła wejścia podczas podawania leków. Rozdrobnione w płynie leki, zamiast podać do żołądka dziecka przez sondę nosowo-żołądkową, wstrzyknęła do wenflonu, dożylnie. Niemal natychmiast dziecko posiniało, wygięło się w nienaturalny sposób i przestało oddychać. Dziewczynka doznała wstrząsu, nie udało się jej uratować. Mimo podjętej akcji reanimacyjnej dziecko zmarło po dwóch dniach. Tragedia rozegrała się na oczach matki, która czuwała przy łóżku dziecka w szpitalu - Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach.
- Proces trwał trzy lata. Krótko, jak na trudną sprawę o błąd lekarski. Dowodzi, że postępowanie przeciw szpitalowi nie musi trwać 10 lat – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Jolanta Budzowska.
Już wcześniej pomylono strzykawki
Być może przyczynił się do tego fakt, że przypadek Zosi nie był pierwszą taką historią w tym szpitalu. W 2002 roku czteroletniemu Piotrusiowi kroplówkę żywieniową podano do rdzenia - tam, gdzie po operacji miał być podawany środek przeciwbólowy. Pielęgniarka nie odróżniła cewnika do znieczulenia zewnątrzoponowego od centralnego wkłucia, do którego podaje się płyny. Pacjent został sparaliżowany od pasa w dół, porusza się na wózku. Szpital przegrał proces cywilny, chory dostał odszkodowanie - 700 tys. zadośćuczynienia i rentę.
Wtedy, kiedy zapadł ten wyrok, w 2007 roku, to było najwyższe zadośćuczynienie przyznane przez polski sąd za błąd w sztuce medycznej. Z tej tragedii, jak widać, nie wyciągnięto wniosków. Historia się powtarza, w przypadku Zosi mechanizm błędu pielęgniarki był niemal identyczny. A szpital znów wszystkiemu zaprzeczył.
- Sprawa Zosi w ogóle nie powinna była trafić do sądu. W idealnej sytuacji szpital powinien wszcząć wewnętrzne postępowanie, ustalić przyczyny zaniedbania i zawrzeć ugodę z poszkodowanymi – mówi mec. Budzowska.
Szpitale wcale jednak nie spieszą się do pozasądowego rozstrzygania sporów. Nawet gdy opinie biegłych jednoznacznie wskazują na winę szpitala, to te i tak konsekwentnie ją negują.
- Prawnicy reprezentujący szpital budowali karkołomne teorie wyjaśniające, że śmierć dziewczynki bezpośrednio jest powiązana z wcześniejszym pobytem w innym szpitalu. Najpierw więc szli w kierunku przekonania sądu, że podano jej tam lek, który dopiero po kilku tygodniach ujawnił swoje niepożądane działanie i spowodował śmierć. Kolejna teoria wskazywała na to, że wstrząs nastąpił po przepłukaniu solą fizjologiczną. Biegli odrzucili taką możliwość – wyjaśnia Budzowska.
To, że szpital idzie w zaparte, nie dziwi mec. Budzowskiej. Zastanawia ją natomiast fakt, że – zgodnie z zeznaniami lekarzy złożonymi podczas procesu - placówka nie wszczęła wewnętrznego postępowania, które przyczyniłoby się do ustalenia, w jaki sposób doszło do popełnienia błędu i jak można wyeliminować to ryzyko w przyszłości. Zosi nic już życia nie przywróci, ale przecież każdego dnia próg szpitala przekraczają kolejni mali pacjenci.
Zobowiązanie do przeprowadzenia postępowania w razie śmierci pacjenta mają tylko te placówki, które uzyskały akredytację Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia. Akredytacja to rodzaj poświadczenia, że szpital spełnia najwyższe standardy i analizuje przypadki zdarzeń niepożądanych. Górnośląskie Centrum Zdrowia Dziecka, jednak z najlepszych placówek pediatrycznych w Polsce, nie posiada go.
- Szpital nie dokonał nawet wymaganego prawem zgłoszenia tego zdarzenia prezesowi Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, mimo że do wstrząsu u dziecka, a następnie śmierci, doszło bezpośrednio po podaniu leku. Jak zeznali lekarze, do dziś nie znają przyczyny śmierci Zosi, nikt im nie przedstawił ustaleń powołanego przez dyrekcję zespołu, który podobno wykonywał coś w rodzaju audytu – mówi Budzowska.
A jeśli personel medyczny nie wie, który element zawiódł i spowodował śmierć, to istnieje ryzyko, że znów nawali. Zresztą historia pokazała, że wprowadzenie zmian potrafi zabrać wiele lat. Po 13 latach od wypadku Piotrusia szpital nadal korzystał z uniwersalnych strzykawek – czyli takich, które pasują wszędzie. Może i wygodne, ale są bardzo niebezpieczne, bo jeśli pielęgniarka nie zachowa uwagi, nie zorientuje się, że wstrzykuje płyn w nieodpowiednie miejsce.
Po śmierci Zosi szpital zmienił procedury. Używa strzykawek, które minimalizują taką pomyłkę, ale nie eliminują jej zupełnie, bo w przypadku błędów medycznych najsłabszym ogniwem jest jednak człowiek.
Szpital to zawsze trudny przeciwnik
Sąd Okręgowy w Katowicach nie miał wątpliwości, że szpital ponosi odpowiedzialność za śmierć Zosi. Zasądził na rzecz rodziców po 250 tys. zadośćuczynienia, co jest wysoką rekompensatą z tytułu śmierci osoby bliskiej.
Wyrok wpisuje się w pewną tendencję, zgodnie z którą zadośćuczynienia przyznawane bliskim zmarłej osoby systematycznie rosną. Jeszcze kilka lat temu zasądzano je na poziomie symbolicznym – jak gdyby sądy uznawały, że w obliczu śmierci rozmowy o pieniądzach i tak są bez znaczenie, bo życia nikomu nie zwrócą.
To się jednak powoli zmienia, choć daleko nam do Stanów Zjednoczonych, gdzie nie dziwi, że ból po stracie małego dziecka może zostać wyceniony na kilka milionów dolarów. Taką jaskółką był wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie, który za błąd medyczny skutkujący śmiercią młodej kobiety przyznał w 2015 r. matce pacjentki 500 tys. zł.
- Sad przyjął, że przyczyną śmierci były skandaliczne zaniedbania personelu. Ten aspekt niewątpliwie łączy te dwie sprawy – mówi mecenas Budzowska, która także w tamtej sprawie była pełnomocnikiem matki.
Bliscy osób, które straciły życie w wyniku błędu medycznego, muszą być przygotowani na to, że szpital to zawsze bardzo trudny przeciwnik, a postępowanie może trwać przez wiele lat.
Największą trudnością jest udowodnienie, że do błędu w ogóle doszło. Osoba, która chce wnieść powództwo, musi zebrać pełną dokumentację medyczną, oświadczenia świadków i inne dowody potwierdzające nieprawidłowości. Szpitale niechętnie udostępniają dokumentację, do tego często jest ona niepełna. Problemem okazuje się też powołanie biegłych – muszą to być eksperci w bardzo wąskich niekiedy dziedzinach, a niskie wynagrodzenia przewidziane dla biegłych powodują, że uznani lekarze nie garną się do przygotowywania ekspertyz, bo mają dość własnej pracy w szpitalach.
Nad wniesieniem sprawy nie można się zastanawiać w nieskończoność. Generalnie sprawy o błąd medyczny przedawniają się z upływem 3 lat od dnia, w którym pacjent dowiedział się o szkodzie i tym, kto jest obowiązany do jej naprawienia. Dłuższy termin przewidziano dla dziecka – ofiary błędu medycznego. Może domagać się zadośćuczynienia lub odszkodowania w ciągu 2 lat od uzyskania pełnoletności. Jeśli więc szkody doznało jako siedmiolatek – a rodzice nie domagali się sprawiedliwości – to ono samo może złożyć pozew do ukończenia 20. roku życia.
Mec. Jolanta Budzowska zwraca uwagę na fakt, że szpitale wcale nie dążą do szybkiego zakończenia sporów – nawet pomimo tego, że za lata procesu trzeba będzie w końcu zapłacić dodatkowo odsetki od przyznanego w wyroku odszkodowania za błąd medyczny.
- Szpitale bardzo niechętnie współpracują. Niekiedy na etapie sądowym, gdy widmo przegranej staje się realne, podejmują mediacje. Ale na wczesnym etapie sprawy, choćby wina szpitala była ewidentna, to i tak będzie czekał na dalszy rozwój wydarzeń, czy poszkodowany złoży pozew, czy nie.
"Do końca życia ta pustka nie zostanie niczym wypełniona"
Rodzice Zosi nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Jej mama poprosiła, by mecenas Budzowska opublikowała na swoim blogu list. "Powinniśmy się cieszyć, bo to ten wyczekiwany koniec rozdrapywania rany po śmierci naszej 6-miesięcznej córeczki Zosi. Ale serce blokuje tę radość, bo przecież to nie wróci nam naszej Zosi. Jest natomiast ulga, ten ciężar udowadniania winy szpitalowi w tym momencie zniknął. Nareszcie będziemy mogli przeżyć żałobę, niezakłóconą kolejnymi rozprawami i wracaniem do tego traumatycznego dnia, kiedy na moich oczach pielęgniarka podała błędnie lek, pozbawiając życia mojego dziecka" - napisała w nim.
"Wyszłam ze szpitala sama. Do końca życia ta pustka nie zostanie niczym wypełniona. To takie uczucie, jakbym zostawiła gdzieś dziecko. Bo przecież weszłam do szpitala z dzieckiem. Czasem mam takie wrażenie, że Zosia jest w Krakowie, bo tam ją przewieziono samą, beze mnie, w celu przeprowadzenia sekcji zwłok. Może mój mózg tak ratuje się po tej traumie, żeby nie rozpaść się na kawałki. Dla mnie Zosi nie ma na cmentarzu. Tak mi łatwiej żyć i funkcjonować. Moja terapeutka mówi, że przede mną jeszcze długa droga do przeżycia tej straty, a może nigdy się to nie wydarzy" – czytamy we wzruszającym wpisie.
Pełnomocnik procesowy szpitala odmówił komentarza.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl