Jak informowaliśmy w Wirtualnej Polsce na początku weekendu na bon turystyczny znalazła się kolejna koncepcja. Środki mają powędrować tylko do osób zarabiających mniej niż 4 tys. zł i pracujących w ramach umowy o pracę. Co to oznacza? Mniejszą liczbę beneficjentów.
Dlaczego próg miałby wynosić akurat 4 tys. zł? Trudno powiedzieć. To mniej więcej równowartość 150 proc. pensji minimalnej i to mogło być jakimś wskaźnikiem dla rządzących.
Zobacz także: Fryzjerka mogła zarazić klientów. Wiceminister komentuje
Tymczasem od kilku tygodni niemal pewne było, że bon będzie kosztował budżet 7 mld zł.
Środki miały powędrować do grupy niemal 7,7 mln osób. O pełnej koncepcji w programie "Money. To się liczy" powiedziała Jadwiga Emilewicz, wicepremier i szefowa resortu odpowiedzialnego za pomysł bonu. O tym, że prezentacja odbędzie się "na dniach" przekonywał też jej współpracownik, wiceminister Andrzej Gut-Mostowy. Konkretów brak, prezentacji też nie było.
A wstępny plan był prosty. Budżet i pracodawca mieli się zrzucić w stosunku 900 zł do 100 zł na bon o wartości 1 tys. zł dla pracownika, którego wynagrodzenie nie przekracza przeciętnej pensji w Polsce. W pierwszym kwartale 2020 roku było to 5,3 tys. zł.
Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego w Polsce pensję do przeciętnego wynagrodzenia pobiera co drugi pracownik (GUS przy tym nie uwzględnia formy zatrudnienia). A zatem połowa pracujących załapałaby się na bon, połowa nie (gdyby istniał tylko próg dochodowy). Wstępna koncepcja zakładała jednak wykluczenie też osób na umowach cywilnoprawnych oraz samozatrudnionych. To ucina liczbę beneficjentów mniej więcej o 10 proc.
Poniżej progu 4 tys. zł zarobków miesięcznie w Polsce jest około 40 proc. pracujących. Na to wskazują dane Głównego Urzędu Statystycznego. 4 tys. zł to w tej chwili 75 proc. przeciętnego wynagrodzenia w Polsce.
Co zatem zyskuje rząd na takiej zmianie? Kolejne miliardy oszczędności. Gdyby bon miał trafić właśnie do osób poniżej tego progu dochodowego, to powędrowałby do około 5,5 mln osób. Wtedy program kosztowałby 5 mld zł. To 30 proc. mniej niż wynosił wyjściowy plan.
Bon tylko dla najmniej zarabiających?
Oczywiście są jeszcze inne możliwości szukania oszczędności. I tak próg bonu mógłby być zrównany z pensją minimalną - 2,6 tys. zł. W tej chwili na takie pieniądze co miesiąc może liczyć około 1,5 mln Polaków.
Koszt programu byłby w takim układzie zredukowany do zaledwie 1,3 mld - 1,4 mld zł. I to przy założeniu, że każdy pracodawca zdecyduje się na dołożenie dodatkowych 100 zł, by bon pracownik w ogóle dostał.
Jest jeszcze inna koncepcja, która odchudziłaby bon turystyczny. Mógłby powędrować tylko do rodzin pobierających świadczenie "500+". Gdyby bon powiązać z dziećmi, to musiałby objąć ponad 6 mln osób. Gdyby każde dziecko dostało jedno "wakacyjne" 500 zł ekstra, budżet musiałby wydać 3 mld zł więcej.
Bon tylko dla rodziny?
Gdyby z kolei bon przysługiwał na każdą rodzinę, która korzysta z programu, to liczba beneficjentów spadłaby do 4 mln. Koszt takiego programu - w wersji bon wart 1 tys. zł - wynosiłby około 4 mld zł. To wyraźnie mniej niż na początku planowało wydać Ministerstwo Rozwoju na bony.
Tymczasem w obiegu pojawiły się również wyraźnie droższe pomysły. Modyfikację w programie postuluje rzecznik małych i średnich przedsiębiorców Adam Abramowicz.
- Bon turystyczny ma być elementem wsparcia socjalnego czy programem wsparcia dla biznesu? To kluczowe pytanie - przekonuje w rozmowie z money.pl Adam Abramowicz, Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorców. - Jeżeli ma to być wsparcie tylko dla potrzebujących, to ograniczanie liczby beneficjentów jest zrozumiałe. Jeżeli jednak ma to być działanie probiznesowe, to ograniczenie zasięgu jest zagadkowe. To oczywiste, że im więcej osób skorzysta, tym lepiej dla branży turystycznej.
- Wystarczy zapytać pierwszego lepszego przedstawiciela biznesu, jak się organizuje prawdziwe promocje, tak by przyciągnąć jak najwięcej klientów. Bon turystyczny powinien być właśnie takim rozwiązaniem. Powinien docierać szeroko, a wtedy branża turystyczna naprawdę skorzysta. W tej chwili wykluczenie sporej grupy podatników i przedsiębiorców jest niezrozumiałe, niesprawiedliwe – dodaje.
Najdroższa opcja
Co proponuje? By bon trafił do każdego podatnika w Polsce. A to oznacza, że dostaliby go również zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych, samozatrudnieni oraz emeryci i renciści. Dziś można powiedzieć, że to jednak postulat nierealny. I wystarczy spojrzeć na koszty.
Według danych GUS w Polsce jest niemal 17 mln aktywnych zawodowo Polaków. Gdyby każdy z nich miał dostać bon turystyczny o wartości 1 tys. zł, budżet musiałby wygospodarować aż 15 mld zł. Gdyby z kolei rząd chciał tej grupie przyznać bony o łącznej wartości 7 mld zł (taki był wyjściowy koszt programu), to na rękę każdy dostałby… 411 zł.
- Być może kosztem wielkości bonu warto rozważyć rozszerzenie dostępności. Trzeba zważyć wyższy koszt programu, szerszą dostępność i być może nieco mniej środków na wydanie – tłumaczy Adam Abramowicz.
Gdyby do 17 mln aktywnych Polaków dołączyć również niemal 10 mln emerytów, to program rozrasta się do niemal 25-27 mln beneficjentów (część seniorów jest wciąż aktywna zawodowo). Koszt? Niemal 23 mld zł. Gdyby rząd chciał zmieścić się w pierwotnym kosztorysie, to bon wart byłby niewiele ponad 280 zł.
- Im więcej Polaków dostanie bon, tym więcej własnych środków wyda podczas wakacji. Przedsiębiorcy, emeryci i zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych też mogą oczekiwać takich rozwiązań dla siebie - argumentuje Abramowicz. Gdyby z kolei rząd chciał jak najszerszego programu, ale bonu o wartości 500 zł, to musiałby wydać 12 mld zł. A to aż o 70 proc. więcej.
Jak wynika z ostatnich doniesień, kierunek prac rządu jest odwrotny. Chodzi o ograniczenie liczby beneficjentów, a co za tym idzie - ograniczenie kosztu programu.