Z prof. Łukaszem Hardtem rozmawialiśmy w kuluarach LSE SU Polish Economic Forum w Londynie. Były członek Rady Polityki Pieniężnej właśnie zszedł ze sceny, na której przekonywał, że stopy procentowe w Polsce zaczęto podnosić zbyt późno.
Te słowa stoją w sprzeczności z zapewnieniami Adama Glapińskiego, który uważa, że reakcja na inflację w 2021 r. odbyła się zgodnie ze sztuką. Dopytaliśmy profesora, gdzie tak naprawdę NBP popełnił grzech pierworodny w walce ze wzrostem cen nad Wisłą.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Błąd NBP? Łukasz Hardt mówi, co zawiodło
- Problem z inflacją mieliśmy już przed pandemią. W styczniu 2019 r. wynosiła ona 0,9 proc., ale już w lutym 2020 r. było to 4,7 proc. Wtedy w strefie euro inflacja wynosiła 1,2 proc. Dodatkowo wzrost cen w tamtym okresie był w dużej mierze stymulowany przez czynniki popytowe - przekonuje prof. Hardt.
Co więcej, według jego wyliczeń wskaźnik inflacji dóbr pozostających pod wpływem krajowej koniunktury - czyli spowodowany czynnikami wewnętrznymi, a nie np. pandemią - zaczął już na początku 2020 r. zbliżać się do 6 proc. Dodatkowo, jak zauważa ekonomista, silnie rosły oczekiwania inflacyjne konsumentów.
Rok 2019 był czasem na zmianę polityki pieniężnej w Polsce. Mam tu na myśli nie tyle podniesienie stóp procentowych, ile zmianę komunikacji. Powiedzenie Polakom: "Tak, problem z inflacją narasta. Jeśli prognozy będą wskazywać, że oddalamy się od celu inflacyjnego, podejmiemy działania" - mówi nasz rozmówca.
- Komunikacja się nie zmieniła, stąd na początku 2020 r. pojawił się wniosek o podniesienie stóp procentowych o 15 pb. Propozycja ta nie została przyjęta - wspomina.
W opinii b. członka RPP, gdyby polityka pieniężna "wtedy się zmieniła, to w warunkach wysokiej inflacji - w sytuacji popandemicznej odbudowy gospodarki - Rada mogłaby wiarygodnie komunikować tolerancję dla podwyższonej inflacji. I stwierdzić, że w nietypowym okresie działa w sposób (nieco) nietypowy, bo przecież w normalnych okolicznościach (przed pandemią) nie zawahała się reagować na przyspieszającą inflację".
- Być może więc w tym alternatywnym scenariuszu stopy procentowe mogłyby zostać po pandemii podniesione w mniejszym stopniu, niż faktycznie się to stało. Oczywiście pod dodatkowym warunkiem, że początek procesu podnoszenia stóp w 2021 r. nie byłby spóźniony - wyjaśnia Łukasz Hardt.
Polska miała już wcześniej problem z inflacją
Słowa prof. Hardta są znamienne także z innego punktu widzenia. Money.pl przedstawiło rok temu analizę NBP pod tytułem: "Pomiar sztywności cen na podstawie danych jednostkowych GUS". Chodziło w niej o to, aby zobaczyć, od kiedy ceny w naszym kraju zaczęły być częściej zmienianie, czy rosły, czy spadały oraz jak duża była skala tych ruchów. Innymi słowy: kiedy tak naprawdę Polska zaczęła mieć problemy z inflacją i czy nie przespaliśmy tego momentu.
"Wnioski mogą być niewygodne zarówno dla PiS-u, który zrzuca problem podwyżek cen na Putina czy pandemię, jak i samego prof. Adama Glapińskiego" - pisaliśmy 20 lipca 2023 r. w artykule "Prawda ws. inflacji wychodzi na jaw. Popełniono błąd?".
Okazało się bowiem, że w Polsce ceny niektórych produktów zaczęły się zmieniać częściej już w 2018 r. Przez kolejne miesiące zmiany cenników obejmowały coraz większe grupy dóbr i usług. Przez zmiany należy rozumieć w znacznej części podwyżki, a nie - obniżki cen. Ich skala także się zwiększała. To oznacza, że w 2019 r. procesy cenotwórcze w Polsce rozpędzały się z każdym miesiącem.
To także zadaje kłam wielu twierdzeniom polityków obecnej opozycji, którzy w kwestiach wzrostu cen nie mieli sobie nic do zarzucenia, a cały problem zrzucali na wojnę, Putina i popandemiczne ożywienie. Prawda jest jednak bardziej złożona.
Ekonomia PiS ma swoje ciemne strony
Politycy PiS od początku swoich rządów postawili na rozgrzewanie konsumpcji w Polsce, wręczając coraz to nowsze "przelewy" szerokim grupom rodaków, czego nie robiły inne ekipy. Ten element stał się ich znakiem rozpoznawczym i zapewnił kolejne lata rządów. W ten sposób prowadzona polityka ma jednak i ciemne strony.
Mikołaj Raczyński, szef Portu Poland, już na początku 2022 r. zauważył, że inflacja w Polsce to szerszy problem, który nie tylko ogranicza się do ostatnich kilkudziesięciu miesięcy.
Wskazał, że skumulowana inflacja za lata 2019-2021 (rok przed, w trakcie i po pandemii) wyniosła w Polsce około 14 proc. Na podobnym poziomie znalazła się jedynie w Rumunii i na Węgrzech, czyli krajach, które mają sporo własnych problemów.
Raczyński wrzucał dość duży kamień do ogródka rządzących, mówiąc o prowadzonej od kilku lat strategii utrzymywania gospodarki w stanie "high pressure economy". Oparta była na wielu transferach takich jak: 500+, 13. i 14 emerytura, silne podwyżki płacy minimalnej oraz tanim kredycie.
Pierwsze lata tej polityki przyniosły, wraz z dobrą koniunkturą na Zachodzie, istotny wzrost konsumpcji, która pociągnęła za sobą silne spadki bezrobocia. Jak zauważał ekspert Portu, wraz ze spadkiem bezrobocia strategia ta nie ulegała aktualizacji. Wytykał rządowi, że nie studził rozgrzanej gospodarki, a wręcz przeciwnie.
- Tak zaczęła powstawać w gospodarce coraz większa presja płacowa. Presja płacowa, która obecnie przerodziła się już we wczesną fazę spirali płacowo-cenowej - wskazywał Raczyński.
Inflacja już wcześniej dawała niepokojące sygnały
Dlatego też ciągłe stymulowanie gospodarki przez PiS doprowadziło po kilku latach do przegrzewania i wzrostu składowych inflacji. Dużym echem w październiku 2019 r. odbiło się zestawienie Wojciecha Stępnia, ekonomisty BNP Paribas, który określił wrześniowy wzrost cen usług w Polsce być może "najważniejszym wykresem z polskiej gospodarki". Wtedy nikt jeszcze nie słyszał ani o pandemii koronawirusa, ani o wojnie w Ukrainie.
Jesienią blisko trzy lata temu ceny usług rosły o prawie 5 proc. rok do roku. Były napędzane przede wszystkim rosnącymi cenami wywozu nieczystości, ale także wieloma innymi, w tym m.in. usługami związanymi z utrzymaniem mieszkania (malarskimi, hydraulicznymi) oraz usługami medycznymi.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl