Nie widać końca podwyżek na rynku nieruchomości. NBP między lipcem i wrześniem wziął pod lupę ceny używanych mieszkań w największych miastach Polski. Średnio okazały się o prawie 12 proc. wyższe niż przed rokiem.
Najwięcej za metr kwadratowy trzeba dać w Warszawie. To już niemal 9 tys. zł, a więc o 13 proc. więcej niż przed rokiem. Kolejne są Trójmiasto i Kraków, gdzie średnie stawki przekraczają 7 tys. zł.
Największe podwyżki widać za to w Poznaniu i Szczecinie - przekraczają 15 proc. Tam trzeba się liczyć z cenami na poziomie odpowiednio 6,2 tys. zł i 5,4 tys. zł.
Z kolei najwolniej przyrastają ceny we Wrocławiu (6,1 proc.). Jest to jednak tylko pocieszenie dla chętnych na zakup mieszkania, bo ceny dobijają tam już do 6,9 tys. zł.
- Jedynym miastem, gdzie za mieszkania wciąż trzeba płacić mniej niż u szczytu ostatniej hossy, a ten przypadał na przełom lat 2007/8, pozostają Kielce - zauważa Bartosz Turek. Analityk HRE Investments wskazuje, że w poprzednim kwartale w tym coraz mniej licznym gronie znaleźć można było też Wrocław, ale postępujący wzrost wycen dolnośląskich mieszkań spowodował, że stolica województwa świętokrzyskiego została osamotniona.
W pozostałych lokalizacjach, aby kupić mieszkanie, trzeba już z portfela wyjmować kwoty rekordowe, nigdy wcześniej nie widziane.
Czytaj więcej: Warszawa na równi z Berlinem... w cenie wynajmu mieszkań
Bańka? Jeszcze nie
Przy okazji tego typu wyliczeń pojawia się pytanie, jak długo jeszcze mieszkania mogą drożeć i czy przypadkiem nie mamy już do czynienia z bańką spekulacyjną w mieszkaniówce.
- To, że już w prawie wszystkich dużych miastach Polski ceny mieszkań są nominalnie wyższe niż u szczytu ostatniej hossy nie znaczy wcale, że mamy już do czynienia z bańką spekulacyjną na miarę tej sprzed prawie 12 lat - ocenia Turek.
Czytaj więcej: Nieruchomości w górę. Ponad pół miliona za mieszkanie
Ekspert wymienia przynajmniej trzy powody. Po pierwsze, wszystkie powyższe dane dotyczą cen w ujęciu nominalnym, a więc niekorygowanym o inflację. Gdyby dokonać takiej korekty, okazałoby się, że ceny musiałyby wzrosnąć jeszcze o około 10-15 proc., aby realnie były na poziomie ze szczytu ostatniej hossy.
W międzyczasie znacznie wzrosły też dochody Polaków. Te rozporządzalne w latach 2007-2018 podniosły się aż o 82 proc. (nominalnie), a realnie, czyli po uwzględnieniu inflacji, o 47 proc. To znaczy, że pomimo wzrostu cen mieszkań, znacznie łatwiej jest nam dziś kupić własne "cztery kąty".
Do tego dochodzi fenomen rekordowo niskich stóp procentowych. To przez nie oprocentowanie przeciętnego kredytu hipotecznego udzielanego dziś przez banki wynosi około 4,3 proc., a nie 6-9 proc. jak w latach 2007-2008. Polacy nie tylko więc znacznie więcej zarabiają, ale też taniej mogą się dziś zadłużać.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl