W Polsce na jedną osobę statystycznie przypada 1,1 pokój - wylicza Eurostat. Tak samo jak w Rumunii czy w Chorwacji. Pod tym względem jesteśmy w ogonie wśród państw UE. Jest to wartość średnia i wcale nie oznacza, że każdy Polak ma do dyspozycji swój pokój.
Kiedy dodamy do tego jeszcze jeden wskaźnik, czyli odsetek mieszkań przepełnionych, nie ma wątpliwości, że w polskich domach jest dość ciasno. Liczba osób pod jednym dachem zależy od różnych czynników, w tym kulturowych, jednak kwestie ekonomiczne też mają znaczenie.
Prawie 38 proc. Polaków żyje w przepełnionych mieszkaniach, podczas gdy europejska średnia to 17 proc. Natomiast np. w Niemczech odsetek ten wynosi niecałe 8 proc.
Kiedy mieszkanie jest przepełnione? Na przykład wtedy, kiedy osoba powyżej 18. roku życia nie ma własnego pokoju albo kiedy nie ma go żyjąca wspólnie para. A co z nieletnimi? Jeśli mają więcej niż 12 lat również powinni mieć swój własny pokój lub dzielić go z co najwyżej jedną osobą tej samej płci. Według kryteriów Eurostatu, o przepełnieniu można mówić również wtedy, gdy w jednym pokoju mieszka więcej niż dwoje dzieci poniżej 12 lat.
Epidemia koronowirusa i obostrzenia sprawiły, że dużo więcej czasu spędzamy w domu, przez co problem braku przestrzeni i prywatności w przepełnionych mieszkaniach może być jeszcze bardziej odczuwalny.
Nawet przy dobrych warunkach mieszkaniowych nauka zdalna jest bowiem wyzwaniem, szczególnie dla najmłodszych uczniów. Jeszcze trudniej może być tym, którzy dzielą pokój z rodzeństwem, a do tego za ścianą zdalnie pracują rodzice.
Jeśli popatrzymy na kolejny wskaźnik okazuje się, że liczba osób żyjących w Polsce pod jednym dachem wynosi średnio 2,8 i jest prawie najwyższa w UE. Z czego to wynika?
- To wynika z relatywnie dużego udziału wielorodzinnych gospodarstw domowych, które składają się np. z dwóch rodzin. W Polsce trochę mniej jest też gospodarstw jednoosobowych –  mówi Piotr Szukalski, demograf, profesor Uniwersytetu Łódzkiego.
Szczególnie na wsiach często zdarza się, że pod jednym dachem żyją wielopokoleniowe rodziny. Przy czym chodzi nie tylko o wspólne mieszkanie, ale też o łączenie źródeł utrzymania. Wspólne gospodarstwo domowe musi bowiem spełniać te dwie cechy.
Piotr Szukalski zwraca też uwagę, że w kwestii dostępności mieszkań, warto odróżnić strumienie od zasobów. - PKB mówi o strumieniu, o tym, co jest dziś. A dostępność do mieszkań odzwierciedla zamożność skumulowaną, wynikającą z ostatnich 20, 30 a nawet 50 lat – mówi.
Ciasne, ale własne
Jednocześnie na tle innych krajów wyróżniamy się też stosunkowo niskim odsetkiem najemców. Zaledwie niecałe 16 proc. Polaków wynajmuje mieszkanie. Europejska średnia to 30 proc., czyli prawie dwa razy więcej, a np. w Niemczech w wynajmowanym lokum mieszka prawie połowa populacji.
W latach 2015-2019 ceny mieszkań w Polsce poszły w górę średnio o 22 proc., a ceny najmu o 13 proc., podaje Eurostat. Przy rosnących stawkach koszty związane z mieszkaniem mogą stać się sporym obciążeniem dla rodzinnych budżetów.
Jednak w ostatnich latach w Polsce spadł odsetek gospodarstw domowych, które zalegają ze spłatą kredytu hipotecznego, zapłatą czynszu lub rachunków za media. Na koniec 2019 roku takie zaległości miało nieco ponad 7 proc. gospodarstw domowych, podczas gdy w 2015 roku było to 11 proc., a dekadę temu - aż 15 proc.
Podobną, pozytywną tendencję widać w prawie wszystkich krajach UE. A przynajmniej tak było na koniec ubiegłego roku, przed wybuchem pandemii koronawirusa. Jednak kryzys uderzył w rynek pracy i wyhamował wzrost płac, przez co więcej osób może mieć problemy, żeby wiązać koniec z końcem.
Ponadto mimo kryzysu ceny mieszkań nie tylko nie spadają, ale rosną. Dzieje się tak nie tylko w Polsce, ale na większości rozwiniętych rynków – sugerują dane portalu Global Property Guide. W 45 krajach na 55 przebadanych w ciągu ostatniego roku wzrost cen nieruchomości był większy niż inflacja.
Podobne mechanizmy obserwujemy w Polsce. Jednak po wybuchu pandemii wzrosty cen mieszkań nad Wisłą spowolniły. Dane NBP sugerują, że obserwowane obecnie podwyżki stawek za mieszkania są 2-3 razy mniej dynamiczne niż przed epidemią. Z punktu widzenia kupujących jest to więc pewna poprawa.
- Dla długoterminowej stabilizacji rynku mieszkaniowego ważne jest to, aby mieszkania nie drożały zbyt szybko w odniesieniu do inflacji czy naszych pensji i w sumie jakkolwiek może i źle to brzmi, to "dzięki epidemii" do mniej więcej właśnie takiej bezpiecznej skali wzrostów cen wróciliśmy – ocenia Michał Cebula, prezes HRE Think Tank.
- W trakcie hossy, której de facto wciąż jesteśmy świadkami, ceny mieszkań w Polsce rosły najpierw przez 4 lata wolniej niż wynagrodzenia. Potem sytuacja się odwróciła i przez kolejne 2 lata pensje nie nadążały za cenami mieszkań w dużych miastach. Zbyt szybki wzrost cen względem zarobków powoduje, że mieszkania stają się coraz mniej dostępne, czego skutkiem jest niezadowolenie społeczne – dodaje.