Telefon najnowszej generacji składają dwie osoby. I blisko sto robotów. W chińskich fabrykach smartfonów w Shenzen nie ma tłumów w halach produkcyjnych. Słychać tylko szum pracujących maszyn. Przykręcają, przyklejają, składają, testują i niemal "wypluwają" gotowe produkty.
Roboty od dawna zastępują ludzi w fabrykach czy zakładach przemysłowych na całym świecie. W Polsce ten trend dotychczas nie był tak wyraźny. Przed laty sprzedawcy maszyn i robotów słyszeli od rodzimych przedsiębiorców, że "wolą sobie kupić mercedesa" niż nową maszynę. Powód był prosty. Polscy pracownicy byli długo stosunkowo tani dla pracodawców. A wdrożenia automatów - zbyt drogie i skomplikowane dla firm nad Wisłą.
I właśnie dlatego przez lata polscy pracodawcy preferowali zatrudniać ludzi z krwi i kości. Coś się jednak zaczyna zmieniać. W 2019 roku Polska kupiła więcej robotów przemysłowych niż Wielka Brytania, Holandia czy Brazylia. Tak wynika z branżowego raportu Międzynarodowej Federacji Robotyki. Działają tu dwa czynniki: pracownik jest droższy, a robotyka powszednieje i tanieje.
W ogólnoświatowym rankingu zajęliśmy 14. miejsce pod tym względem. Rodzime firmy kupiły około 2,6 tys. profesjonalnych robotów przemysłowych. Eksperci jednak prognozują, że może być to dopiero początek rewolucji na polskim rynku pracy. Dlaczego pracy? Bo im więcej robotów, tym większe problemy dla przedstawicieli niektórych zawodów.
Kto się boi robota w pracy?
Polski pracownik jest coraz droższy, a swoje robi też pandemia. Robot przecież pracowników nie zakazi, nie trzeba go będzie wysyłać na kwarantannę, izolację, zwolnienia chorobowego też nie weźmie. Trend, który dopiero nad Wisłą raczkował, zacznie przyśpieszać. Właśnie przez COVID-19.
Dane na temat sprzedaży robotów zresztą nie oddają pełnej skali zjawiska. Bo automatów jest wokół nas coraz więcej - nie tylko tych przemysłowych. W dyskontach i supermarketach pojawia się na przykład coraz więcej samoobsługowych kas.
Biedronka ma ich około 3,5 tys., Lidl - około tysiąca, a Auchan - 500. Rossmann ma z kolei takie kasy już w 800 na 1360 drogerii w Polsce. Jeden kasjer może wtedy obsługiwać sześć stanowisk: pomagać, interweniować, resetować maszynę.
Czy to oznacza, że kasjerzy mogą czuć się zagrożeni? Na razie ekspansja samoobsługowych kas nie spowodowała wielkich zwolnień w sieciach. Wręcz przeciwnie, takie firmy ciągle prowadzą duże rekrutacje. Prawdopodobnie bez automatyki zatrudnianych byłoby jednak więcej osób. Z badań wynika też, że polscy pracownicy nie obawiają się jeszcze, że przegrają konkurencję z maszynami.
Jednak analityczka trendów Natalia Hatalska prognozuje w rozmowie z money.pl: koniec końców pracy będzie coraz mniej. A najbardziej zagrożeni są "średni pracownicy". Które zawody mogą więc niebawem przestać wykonywać ludzie? Według raportu amerykańskiej firmy HubSpot niemal na pewno automaty zastąpią telemarketerów, księgowych czy recepcjonistów. Zagrożeni jednak są też na przykład kurierzy. Bo przesyłki mogą wkrótce dostarczać drony czy automatyczne pojazdy.
Sześć godzin pracy zamiast ośmiu
- Automatyzacja na pewno nie zagraża tak specjalistom, którzy mają bardzo wysokie kwalifikacje. Ktoś w końcu musi zarządzać automatami i algorytmami. Z drugiej strony mniej zagraża też osobom o niskich kwalifikacjach. Dla takich osób też będzie miejsce na rynku - zastępowanie wykonywania bardzo prostych zadań skomplikowaną, kosztowną technologią jest po prostu nieopłacalne - uważa ekspertka.
Kto się zatem powinien obawiać? - Jeśli chodzi o tych, których kompetencje można uznać za średnie, tu faktycznie jest zagrożenie, że dla nich pracy będzie ubywać - mówi money.pl Natalia Hatalska.
Ekspertka uważa jednak, że automatyzacja to nie tylko zagrożenie dla rynku pracy, ale czasem też szansa. - Można na automatyzację spojrzeć też jako na uwolnienie czasu osób w pracy - mówi.
- Niedawno analizowałam badania dotyczące aptek. Farmaceuci bardzo obawiają się automatyzacji, ale okazuje się, że może się okazać ona dla nich bardzo korzystna. Automaty mogą na przykład wypełniać dane, zajmować się kwestiami formalnymi. A farmaceuci? Mogą się stawać kimś w rodzaju lekarzy pierwszego kontaktu. Doradzą w kwestii leków, chorób – mają przecież wielką wiedzę - opowiada.
Hatalska przyznaje, że z zaciekawieniem będzie czekała na dane o sprzedaży robotów przemysłowych za 2020 rok. To przecież rok pandemii - i okaże się, czy w czasach koronawirusa pracodawcy próbują zmienić swoje zakłady na bardziej zautomatyzowane. Jest przy tym przekonana, że ta rewolucja prędzej czy później wkroczy do nas na wielką skalę. I uważa, że właśnie teraz jest czas na dyskusję nad nowym modelem pracy, a może i nowym modelem społeczeństwa.
- Dziś standard to osiem godzin pracy dziennie. Ale jeśli roboty będą nas wyręczać, być może będziemy musieli pracować tylko 6 godzin. Choć teraz jeszcze nie jesteśmy na tym etapie, to w pewnej perspektywie może okazać się, że nie musimy być jak ten chomik w kołowrotku - konkluduje ekspertka.