Produkt krajowy brutto Polski w IV kwartale 2024 r. był realnie (czyli po korekcie o wpływ wzrostu cen) o niemal 14 proc. większy niż pięć lat wcześniej, w ostatnim kwartale przed wybuchem pandemii Covid-19. Żadna z dużych gospodarek UE nie poradziła sobie tak dobrze z serią szoków ekonomicznych, które zapoczątkowała pandemia. Większą niż Polska zwyżkę PKB odnotowało tylko pięć małych krajów (Dania, Chorwacja, Cypr Irlandia i Malta), przy czym w kilku z nich było to złudzenie statystyczne związane z ich statusem raju podatkowego. Polska jest też jednym z nielicznych państw OECD, których realny PKB jest dziś mniej więcej taki, jakiego można byłoby oczekiwać, gdyby gospodarka cały czas rozwijała się zgodnie z trendem sprzed pandemii.
Czechy gorzej poradziły sobie z szokami
Zupełnie inaczej potoczyły się losy Czech. Tamtejszy PKB, najszersza miara aktywności w gospodarce, w ciągu minionych pięciu lat zwiększył się realnie o niespełna 2 proc. To jeden z najsłabszych wyników w UE. Gorzej poradziły sobie tylko Austria, Niemcy, Estonia i Finlandia. Wprawdzie Czechy rozwijały się wolniej niż Polska także w kilku latach poprzedzających pandemię Covid-19, ale różnica nie była aż tak duża. Co zahamowało gospodarkę naszych południowych sąsiadów?
Narzucającym się wyjaśnieniem słabości Czech są ich silne powiązania gospodarcze z Niemcami, które również od pięciu lat tkwią w stagnacji. Wprawdzie udział Niemiec w czeskim eksporcie (około 30 proc.) nie jest radykalnie większy niż ich udział w polskim eksporcie (około 25 proc., uwzględniając handel usługami), ale za to jest bardziej skoncentrowany sektorowo. Za ponad 20 proc. całkowitego czeskiego eksportu odpowiadają samochody osobowe lub części do ich produkcji, podczas gdy w Polsce to tylko 8 proc. sprzedaży zagranicznej. Ze względu na to, że głównym ogniskiem zapaści gospodarczej nad Renem jest właśnie motoryzacja, łatwo o wniosek, że kryzys w tej branży jest odczuwalny też nad Wełtawą.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Eksport towarów i usług z Czech od IV kwartału 2019 r. do III kwartału 2024 r. (dane za ostatni kwartał minionego roku nie są jeszcze dostępne) zwiększył się realnie o 12 proc., podczas gdy eksport z całej UE o 10 proc., a eksport z Polski o blisko 24 proc. Niemcy, gdzie w tym samym czasie eksport praktycznie się nie zmienił (w ujęciu realnym), rzeczywiście napotkały barierę słabego popytu zagranicznego. Ale o Czechach powiedzieć tego nie można.
Tamtejszy eksport rósł wolniej niż polski, ale nie o tyle, aby wyjaśnić stagnację w Czechach. "Analiza czeskiego eksportu pokazuje, że po wybuchu pandemii tamtejsi eksporterzy z sukcesem zastąpili słaby popyt z Niemiec przekierowując sprzedaż na szybko rosnące rynki, w tym do Polski" – zauważyli ekonomiści z Międzynarodowego Funduszu Walutowego w opublikowanym na początku lutego raporcie.
Odmiennych losów Polski i Czech z pewnością nie tłumaczy też inna dynamika inwestycji. To źródło popytu w obu gospodarkach biło bowiem dość słabo, ale i tak mocniej niż średnio w UE. W minionych pięciu latach nakłady inwestycyjne zarówno nad Wisłą, jak i nad Wełtawą, zwiększyły się realnie o około 9 proc. Ta zbieżność jest dość zastanawiająca biorąc pod uwagę to, że wyzwania, z którymi boryka się główny sektor czeskiej gospodarki, mogłyby skutkować słabszym popytem inwestycyjnym.
Czesi zubożeli i zacisnęli pasa
Skoro popyt zewnętrzny i popyt inwestycyjny nie tłumaczą stagnacji w Czechach, to wśród potencjalnych winowajców zostaje jedynie popyt konsumpcyjny i wydatki publiczne (inne niż inwestycyjne). I to właśnie trajektoria konsumpcji najbardziej odróżniała w ostatnich latach Czechy od Polski. Spożycie w sektorze gospodarstw domowych było tam w III kwartale 2024 r. realnie o niemal 5 proc. niższe niż w ostatnim kwartale przed pandemią. W tym czasie wydatki konsumpcyjne w Polsce wzrosły o blisko 9 proc., trzykrotnie bardziej niż średnio w UE. Dlaczego Czesi zacisnęli pasa?
Główną przyczyną zdaje się być to, że okres wysokiej inflacji naszych południowych sąsiadów zubożył. Realny dochód do dyspozycji na mieszkańca (uwzględnia zarówno wynagrodzenia, jak i transfery społeczne oraz wysokość podatków i innych obciążeń) w Czechach w połowie 2024 r. był o zaledwie 2 proc. wyższy niż przed wybuchem pandemii Covid-19. Podobnie było w Niemczech. Tymczasem siła nabywcza przeciętnego dochodu w Polsce podskoczyła w tym czasie o ponad 16 proc., zdecydowanie bardziej niż średnio w krajach OECD.
Na inne źródła słabej koniunktury nad Wełtawą wskazuje wspomniany już raport Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ekonomiści z waszyngtońskiej instytucji wskazują, że struktura czeskiej gospodarki – tzn. to, że dużą rolę odgrywają w niej sektory, które zmagają się z problemami – tłumaczy tylko jedną trzecią odchylenia realnego PKB od ścieżki wzrostu sprzed pandemii (inaczej: to, że PKB Czech jest dziś niższy niż byłby, gdyby nieprzerwanie rósł tak jak przed pandemią, tylko w 30 proc. jest skutkiem niefortunnej struktury gospodarki). Pozostała część utraconego PKB to skutek tego, że poszczególne sektory czeskiej gospodarki radziły sobie słabiej niż te same sektory w innych krajach. Dotyczy to w szczególności budownictwa i energetyki.
Przyczyny niemrawego wzrostu produktywności, a niekiedy nawet spadku, są złożone, ale MFW akcentuje jedną: tendencje demograficzne, które skutkują niedoborem rąk do pracy. Konsekwencją tego zjawiska jest to, że w obliczu dekoniunktury firmy "chomikują" pracowników, obawiając się tego, że jeśli zdecydują się na ograniczenie zatrudnienia, to później nie będą w stanie go zwiększyć. To hamuje przepływ pracowników od firm, w których produktywność rośnie wolno do tych, w których rośnie ona szybko. Przykładowo, w sektorze budowlanym w pewnym momencie – w 2019 r. – nieobsadzonych było 16 proc. miejsc pracy. Gdy w 2021 r. czeski bank centralny zaczął podnosić stopy procentowe, co pogorszyło koniunkturę w budownictwie, firmy nie były skore do redukcji zatrudnienia. Mniejsza produkcja w przeliczeniu na daną liczbę pracowników oznacza zaś właśnie niższą produktywność.
Demograficzne tsunami spustoszy Polskę?
Choć stagnacja w czeskiej gospodarce zahamowała wzrost popytu na pracowników, ich podaż – z powodów demograficznych - zmalała jeszcze bardziej. Nad Wełtawą liczba osób pracujących jest obecnie niemal o 3 proc. mniejsza niż w 2019 r., podczas gdy w Polsce w tym czasie wzrosła o 2 proc. Spadek liczby pracujących nie tylko tłumił wzrost produktywności z powodów opisanych wyżej, ale też bezpośrednio hamował rozwój gospodarki. I to właśnie te zjawiska można uważać za przestrogę dla Polski.
Wybiegając w przyszłość, to nad Wisłą ludność będzie się starzała szybciej. Jeśli spadku liczby Polaków w wieku produkcyjnym nie będzie kompensował napływ imigrantów, zatrudnienie w Polsce wkrótce zacznie spadać. W ocenie Międzynarodowego Funduszu Walutowego potencjalne tempo wzrostu polskiego PKB – tzn. możliwe do osiągnięcia przy pełnym wykorzystaniu czynników produkcji – będzie w najbliższych latach stopniowo malało. W 2029 r. wynieść ma około 2,7 proc. w porównaniu do 3 proc. obecnie. W największym stopniu do tego spowolnienia przyczyniał będzie się właśnie spadek liczby pracujących.
Póki co MFW optymistycznie zakłada, że produktywność czynników produkcji będzie nad Wisłą rosła. Ostatnie doświadczenia Czech sugerują jednak, że tak być nie musi. Pogłębiający się deficyt rąk do pracy, chomikowanie pracowników (już to widać, o czym niedawno w money.pl pisaliśmy) i ich ograniczona rotacja mogą negatywnie wpływać na produktywność, dodatkowo hamując polską gospodarkę.
Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl