Czesi inaczej prowadzą politykę fiskalną i pieniężną niż Polacy. Tamtejszy bank centralny potrafi krytykować polityków za ich rozdawnictwo. Prof. Adam Glapiński uważa z kolei, że odchodzący rząd Zjednoczonej Prawicy był najlepszą ekipą na trudne czasy.
Czesi nie zamierzają także radykalnie obniżać stóp procentowych, choć mają osiągnąć cel inflacyjny na poziomie 2 proc. już w pierwszym kwartale przyszłego roku. Tymczasem NBP mocno obniżył stopy już we wrześniu (o 75 pb we wrześniu i 25 pb w październiku), co uderzyło w złotego i zmusiło zarówno rząd, jak i sam NBP do interwencji słownych.
Co więcej, RPP obniża stopy w momencie, kiedy ostatnie analizy banku mówią o niemożności osiągnięcia celu 2,5 proc. nawet na koniec 2025 r.
W październiku 2023 roku inflacja wyniosła w Polsce 6,5 proc. rok do roku. Według ostatnich danych wskaźnik ten za wrzesień w Czechach wyniósł 6,9 proc.
Czesi wskazują na poważny problem. Może dotknąć Polaków
Ostatnio o Czechach zrobiło się głośno za sprawą najnowszych danych o wzroście PKB. Okazuje się, że jest to jedyna gospodarka Unii Europejskiej, która nie zdołała odbudować się po pandemii COVID-19. Czeski PKB w III kw. 2023 r. obniżył się o 0,3 proc. kwartał do kwartału, a w ujęciu rocznym - o 0,6 proc. rok do roku (rdr), co jest trzecim takim osunięciem z rzędu.
Czesi są nawet nazywani "nowym chorym człowiekiem Europy", choć jeszcze pół roku temu tak samo nazywano Niemcy. Z czego to wynika? "Przede wszystkim ze struktury gospodarki (problemy branży motoryzacyjnej), słabszego popytu zagranicznego na dobra inwestycyjne czy dużej zależności od koniunktury w Niemczech" - odpowiadają specjaliści PKO BP.
Sam Narodowy Bank Czech (CNB) widzi ten problem, ale nie podchodzi do niego alarmistycznie. W najnowszym raporcie czeskiego banku centralnego czytamy, że gospodarka "performuje poniżej swojego potencjału", ale w 2024 r. spodziewane jest odbicie do 1,2 proc. W tym roku zaś Narodowy Bank Czech prognozuje recesję. Mimo to w czwartek nie obniżył stóp procentowych. "Decyzja ta wzmacnia antyinflacyjną wiarygodność i wyróżnia się na tle sąsiadów - Polski i Węgier" - komentują ekonomiści ING Banku Śląskiego.
Co więcej, według banku inflacja ma zejść do celu już na początku przyszłego roku, choć w całym roku ma oscylować wokół poziomu 2,6 proc. (średniorocznie inflacja ma wynieść 2,6 proc., ale spadnie w okolice celu wynoszącego 2 proc. na początku przyszłego roku). Stanowisko banku jest jasne: polityka monetarna jest bardzo restrykcyjna i pomoże zejść wzrostowi cen do akceptowalnych społecznie poziomów, choć ryzyk nie brakuje.
Czeski bank boi się żądań płacowych
"Głównym ryzykiem wzrostowym dla inflacji jest zagrożenie niezakotwiczenia oczekiwań inflacyjnych. Może to prowadzić do zwiększonych żądań płacowych i silniejszej podwyżek cen na początku przyszłego roku, co skutkowałoby inflacją znacznie powyżej celu przez cały 2024 r. Dłuższy efekt ekspansywnej polityki fiskalnej jest również ryzykiem inflacyjnym" - czytamy w najnowszym raporcie czeskiego banku.
W jego opinii w drugą stronę działa większe niż się spodziewano spowolnienie w Niemczech oraz zaostrzenie polityki monetarnej i finansowej na świecie.
W podobnym tonie wypowiadał się także Ales Michl, prezes CNB na konferencji prasowej po czwartkowej decyzji:
Chcemy zapobiec dostosowaniu oczekiwań inflacyjnych do tego tymczasowego wzrostu inflacji. Chcemy pokazać, że chcemy być rygorystyczni i nie pozwolić, aby oczekiwania inflacyjne dalej rosły i tworzyły spiralę płac w gospodarce i chcemy mieć pewność, że inflacja faktycznie spadnie w przyszłym roku - wyjaśniał.
Podwyższone żądania płacowe to dla Czechów poważny problem, ponieważ stopień uzwiązkowienia, czyli odsetek pracowników zapisanych do związków zawodowych, jest znacznie wyższy niż w Polsce. W 2019 r. według danych OECD stopień uzwiązkowienia nad Wisłą wyniósł ok. 12,6 proc., podczas gdy nad Wełtawą - ok. 46 proc. Dlatego indeksacja płac w Czechach jest postrzegana jako zagrożenie dla rosnącej inflacji.
W Polsce z kolei mamy inny mechanizm. To płaca minimalna, którą zarabia już co piąty pracownik (według rządu 3,6 mln osób z 17 mln pracujących). Jest ona arbitralnie podnoszona przez rząd, a płacą za nią przedsiębiorcy. Zdaniem ekonomistów to jednen z czynników podsycających wzrost cen u nas w kraju.
"Ludzie, ogarnijcie się"
"Większe firmy nadal są w stanie akceptować część żądań płacowych pracowników, gdyż niższe ceny surowców uwolniły przestrzeń w budżetach do podwyżek wynagrodzeń. W mniejszych firmach, głównie usługowych, gdzie udział kosztów pracy jest relatywnie większy, sytuacja może być trudniejsza" - oceniają analitycy Banku Millennium.
Ich zdaniem zapewne ta sytuacja ulegnie pogłębieniu od początku 2024 r., właśnie ze względu na płacę minimalną, która ma wzrosnąć aż do 4242 zł (+21,0 proc. rdr). Nie zakładają oni jednak, aby stopa bezrobocia w nadchodzących kwartałach zmieniła się istotnie.
Sądzimy bowiem, że część osób, które mogą stracić pracę, powinny dość szybko znaleźć zatrudnienie w innych firmach bądź branżach, gdyż zgłaszany popyt na pracę nadal pozostaje niezły - przekonują.
Z kolei według Janusza Jankowiaka, głównego ekonomisty Polskiej Rady Biznesu, wzrost płac w przyszłym roku będzie miał wpływ przede wszystkim na inflację bazową, czyli taką z wyłączeniem cen żywności oraz energii. Ale nie tylko. Swoje zrobi także siła nabywcza Polaków oraz polskiego państwa w postaci tzw. zagregowanego popytu (łączny popyt na produkty i usługi w gospodarce). Cegiełkę do wzrostu inflacji dołożą także już obniżone stopy oraz proinflacyjna polityka fiskalna zapisana w budżecie przygotowanym przez PiS.
- Efekty bazowe, przeważające wcześniej przy dezinflacji nad popytowymi, zaczną wygasać, a nasilą się czynniki podnoszące popytową presję inflacyjną. Nawet bez dodatkowych wstrząsów podażowych, które są czynnikiem wysokiego ryzyka dla prognoz cen surowców, osiągnięcie celu inflacyjnego znika za horyzontem oddziaływania polityki monetarnej. Ludzie, ogarnijcie się - apeluje ekonomista.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl