- Kiedy Polacy ubożeją? Gdy inflacja wyprzedza wzrost zarobków. I dla wielu Polaków, dla najmłodszych pokoleń, właśnie nadchodzi pierwszy moment, gdy stracą, gdy kolejny rok nie przyniesie lepszej sytuacji, gdy po prostu będą mogli kupić mniej – mówi WP dr Wojciech Paczos.
- Inflacja jest jak rozpędzone auto zjeżdżające z górki. Albo się zatrzyma, bo świadomie zahamujemy, albo się zatrzyma na jakimś drzewie lub ścianie. Efekt jest ten sam: kiedyś stanie. Walka z inflacją wciąż po stronie rządu nie została podjęta – ostrzega.
Mateusz Ratajczak, Wirtualna Polska: Życie w Polsce będzie…
Dr Wojciech Paczos: Pod względem finansowym trudne. Dla wielu Polaków zaczyna się właśnie bolesny okres. I może potrwać nawet dwa lata.
Jak bardzo bolesny?
Wysoka inflacja, a z taką mamy w tym momencie do czynienia w Polsce, jest po prostu bolesna. Im wyższe wskaźniki wzrostu cen, tym niższe są realne wzrosty wynagrodzenia, a tym samym większa będzie dotkliwość tych zjawisk. Temu za chwilę zacznie towarzyszyć niski lub nawet ujemny rozwój gospodarczy. 20 proc. inflacji to przy niezmienionej płacy 20 proc. wynagrodzenia mniej. I w porównaniu do czasów sprzed pandemii to jest rzeczywistość wielu Polaków.
Myślę, że takie wskaźniki jak poziom ubóstwa, ale i poziom zadłużenia gospodarstw oraz terminowość spłacania długów, powinny być bacznie obserwowane. Wysoka inflacja i to nawet gdy – tak jak do tej pory – towarzyszy jej wzrost gospodarczy, to i tak sytuacja, którą należy zacząć nazywać po prostu kryzysem.
Kryzysem?
Kryzysem kosztów życia. Wielu z nas nie będzie stać na dotychczasowy poziom życia. Drożeją przecież produkty podstawowe jak żywność czy energia. Zacznie się liczenie, oszczędzanie, odkładanie, pewnie też zapożyczanie. Wiele grup zawodowych może być w najbliższych miesiącach niezadowolonych.
Wysoka inflacja jest wyjątkowo zła. Zresztą jak każda inflacja.
Musimy wyjaśnić: dlaczego każda?
Przez wiele lat w modelach teoretycznych wnioski były jednoznaczne: każda inflacja powyżej poziomu "0" jest zła, nie powinno być żadnego wzrostu cen.
Skąd zatem cel Narodowego Banku Polskiego wynoszący 2,5 proc.?
Takie cele – około 2 proc. – zostały ustalone raczej intuicyjnie, ale dziś ekonomiści potrafią pokazać liczbowo, że faktycznie są trzy dobre argumenty za pozytywnym, ale stabilnie niskim wzrostem cen. Po pierwsze dlatego, że przy pomiarze inflacji zawsze występuje pewna niedokładność na plus. Po drugie stopy procentowe można zawsze podnieść, ale obniżyć można je tylko do zera. Po trzecie to samo się dzieje z płacami – łatwiej się je podnosi niż obniża.
I skąd ta niedokładność pomiarów?
Wynikająca na przykład z nowości produktów. Stary produkt ma cenę X, nowy ma cenę wyższą, ale ma jednocześnie nowe funkcje, jest większy, ładniejszy. Może to być nowy telefon, komputer, samochód. Wzrost cen wynika więc w tym wypadku po prostu ze wzrostu wydajności i jakości. W przypadku zastępowania starych produktów nowymi pomiary statystyczne są odrobinę spóźnione i nie zawsze rozróżniają wzrost poziomu cen od wzrostu jakości. Najważniejsze jest jednak to, że te 2 czy 2,5 proc. to i tak dla większości z nas 0.
0 czy 2 - wielu powiedziałoby, że jednak widać zmianę.
Zmiana cen nie jest istotna na tyle, by wpływała na zmianę zachowania.
To jest kluczowe: fakt, że ludzie nie myślą o tym, że będzie drożej, nie zgadują, o ile będzie drożej, nie przekładają tego na plany życiowe i zakupowe. Idealna inflacja może być wyższa zatem niż to wspomniane zero, ale wciąż na tyle niska, żeby nie rozpoczął się wyścig konsumentów, pracowników, pracodawców i producentów z cenami.
Co tak na dobrą sprawę powoduje inflacja? Prowadzi do nieefektywnych decyzji. Do decyzji, które są oparte o złe założenia: czyli muszę wydać pieniądze dziś, bo jutro będzie drożej. Muszę zrobić zapasy surowców do produkcji, bo za pół roku będą droższe. To sprawia, że ceny zmieniają się chaotycznie, a naturalna gra popytu i podaży, czyli gra zainteresowania i dostępności, jest załamana. Do tej pory to ona kreowała ceny, a dziś tak nie jest.
To co dziś wpływa na taką, a nie inną wysokość cen?
I to jest bardzo ważne pytanie. Przypadek? Raczej nie, inflacja wystrzeliła wszędzie na świecie. Realne procesy gospodarcze? Z pewnością: mamy problemy z dostępnością wynikającą z tzw. odłożonego przez epidemię popytu, trudności transportowych, ograniczeń covidowych w Chinach, wojny Rosji w Ukrainie, rosnących cen nośników energii. Ale to nie wszystko.
Są jeszcze oczekiwania, czyli po prostu emocje, nastroje gospodarcze w społeczeństwie. To one sprawiają, że ceny, zamiast ustalić się na wyższym poziomie, który zrówna podaż z popytem – ciągle rosną. Efekty są takie, że już dziś trudno zaplanować, co za pół roku będzie droższe, a co tańsze. Inflacja to po prostu chaos cenowy.
A wyścig z inflacją, czyli kupowanie na zapas, kończy się…
…inflacją.
Gdybyśmy wszyscy w Polsce przyjęli, że inflacja jest zjawiskiem tymczasowym, czyli ceny wzrosły tylko chwilowo i za chwilę wrócą do optymalnego poziomu, to racjonalną decyzją byłoby odłożenie części decyzji zakupowych na później.
Po co wydawać teraz, gdy jest drożej, skoro można później, gdy sytuacja się uspokoi, i będzie jasne, co ile kosztuje? Ale dzieje się odwrotnie, bo oczekiwania inflacyjne przyśpieszają wydawanie pieniędzy. Rośnie więc zainteresowanie przy takim samym poziomie dostępności. Wtedy, siłą rzeczy, ceny również rosną. Efekt jest taki, że już z samego oczekiwania wzrostu cen rodzi się wzrost cen. A skoro rosną koszty życia, to rośnie oczekiwanie otrzymywania wyższej pensji za swoją pracę. Przedsiębiorcy też – zupełnie racjonalnie – korzystają z tego, że konsumenci ścigają się z inflacją i podnoszą marże.
Imperium zbudowane na kłamstwie. To działa
Trudno jednak oczekiwać, że ktoś nie pójdzie do szefa po podwyżkę, gdy wszystkie ceny w sklepie mu odjeżdżają: więcej płaci na stacji benzynowej, dostaje większe rachunki i jeszcze wyższe opłaty mieszkaniowe.
I jest to mechanizm jak najbardziej racjonalny, którego nie da się krytykować. W Polsce często używa się pojęcia spirali płacowo-cenowej, która miałaby wskazywać na to, że rosnące płace powodują wzrost inflacji. To spore uproszczenie, bo dane pokazują, że płace rzadko kiedy wyprzedzają inflację – one ją co najwyżej gonią i utrwalają.
Ten mechanizm pokazuje jednak, dlaczego bardzo trudno z wysokiej inflacji jest zejść – zwykle są to długie kwartały, w przypadku Polski powiedziałbym, że dojście do poziomu 2 proc. zajmie w idealnym scenariuszu przynajmniej dwa lata. Ale pewnie dłużej. I dlatego będzie ciężko.
Bo z miesiąca na miesiąc ceny się nie zatrzymają.
Cały czas będą rosnąć, choć w niższym tempie. Czy inflacja 10 proc. nie będzie wysoka? Będzie. Inflacja 5 proc. nie będzie wysoka? Będzie. Po roku z inflacją 5 proc. 1000 zł ma siłę nabywczą 950 zł sprzed roku.
Są tacy, którzy powiedzą, że źli przedsiębiorcy korzystają z okazji. Skoro wszyscy oczekują wzrostu cen, to oni je podnoszą.
Przestrzegałbym przed prostymi receptami – całej winy za inflację nie można zrzucić ani na pracowników, ani na producentów. Wzrost cen w niektórych branżach też jest w tej chwili przypadkowy, bardziej emocjonalny niż oparty na rosnących kosztach, ale… nie jesteśmy w stanie tego udowodnić wprost. Nie pokażemy palcem: ci zarabiają więcej, bo z nieuzasadnionych powodów podnieśli marże, a tamci tego nie zrobili.
Czyli nie dla opodatkowania tych, którzy dziś biją rekordy?
Oczywiście, przewaga niektórych przedsiębiorców jest całkowicie przypadkowa i to warto podkreślić. Nie pochodzi z innowacyjności, nie jest zawdzięczana jakiemuś szczególnemu talentowi biznesowemu ani ciężkiej pracy. W przypadku części przedsiębiorców ich wysokie zyski nie są obecnie związane z ich konkurencyjnością, pomysłem, efektywnością.
W teorii ekonomii to całkowicie zasadne, by te rekordowe zyski opodatkować. Jest tylko kwestia, jak to zrobić: należałoby opodatkować przedsiębiorców tak, by nie zmniejszało to chęci do inwestycji, z czym i tak w Polsce jest problem. Takie opodatkowanie miałoby sens, gdyby było jednorazowe. A w to nie wierzę.
Podatek na chwilę zostałby podatkiem na zawsze?
W Polsce już dawno rzeczy, które były zapowiadane jako czasowe, przestały nimi być. Tak zwane tarcze – najpierw antykryzysowe, teraz antyinflacyjne – w zasadzie są już stałym elementem krajobrazu i trzeba się przyzwyczaić, że czasowe – kilkumiesięczne – obniżenie podatków pośrednich stało się długotrwałe.
O ile tarcze antykryzysowe były właściwym działaniem we właściwym momencie, to obniżanie podatków pośrednich w czasie wysokiej inflacji to był błąd. Błąd, który pozostanie z nami na długo.
Obniżanie podatków to chyba nie jest powód do złości.
Obniżenie części stawek? Nie. Tylko poważna debata zakłada, że zapowiedzi są realizowane w takiej formie, w jakiej padły. Podatek od nadmiarowych zysków byłby sensownym rozwiązaniem, gdyby wszyscy wiedzieli, że będzie jednorazowy. Mamy specjalne okoliczności, mamy branże, których zyski są niebotyczne, mamy jednorazowe opodatkowanie tych zysków. Tymczasem to "na raz" zostaje "na zawsze".
I najlepszym przykładem tego, że tymczasowe staje się stałe, są tarcze. To, co było skrojone pod walkę z ekonomicznymi skutkami epidemii COVID-19, dziś staje się rozwiązaniem każdego problemu. Tarcze pojawiają się w każdej konfiguracji i przy każdym problemie.
A kryzys kosztów życia nie dotknie wszystkich po równo.
Nie wszyscy tyle samo zarabiają i nie wszyscy tyle samo wydają na drożejące kategorie produktów.
A drożeje w zasadzie wszystko, ale… Skoro są branże, które wyjątkowo dobrze sobie radzą w czasach inflacji, to jest grupa pracowników o zdecydowanie większych możliwościach wywierania presji płacowej. Oni sobie poradzą. Ich wynagrodzenia powędrują w stronę inflacji.
Kiedy Polacy ubożeją? Gdy inflacja wyprzedza wzrost zarobków. I dla wielu Polaków, dla najmłodszych pokoleń, właśnie nadchodzi pierwszy moment, gdy stracą, gdy kolejny rok nie przyniesie lepszej sytuacji, gdy po prostu będą mogli kupić mniej. Od czasu transformacji zarobki w Polsce urosły w ujęciu realnym, czyli po uwzględnieniu inflacji, ponad dwa i pół raza.
Średnia realnego spadku wynagrodzeń w 2022 roku, która moim zdaniem wyniesie od 2 do 3 proc., będzie ukrywała w sobie wiele dramatycznych sytuacji. O ile są zawody i branże, w których cios będzie mniej bolesny, to będą i takie osoby, które nie wynegocjują żadnej podwyżki. A w tym wypadku ich zarobki uszczuplą się niemal o 1/5 w porównaniu do czasów sprzed pandemii. To dramatyczny i drastyczny spadek.
Lata wzrostu gospodarczego przyzwyczaiły nas do nieco innej sytuacji.
Jednocześnie musimy powiedzieć sobie wprost: o ile z kryzysu gospodarczego sprzed dekady Polska wyszła obronną ręką i byliśmy europejską zieloną wyspą, to już problemy covidowe nie przeszły przez kraj bez echa. Jeżeli uwzględnimy to, jak bardzo Polska miała rosnąć i jak ostatecznie skurczyła się nasza gospodarka, to szybko zobaczymy, że ta strata była jedną z większych w Unii Europejskiej. A dziś? Polska inflacja jest w europejskiej czołówce. Za chwilę zobaczymy, jak w sytuacji kryzysowej będzie wyglądał realny wzrost polskiego PKB na tle innych krajów.
Proszę zauważyć, jak zmieniła się narracja polityczna dotycząca gospodarki. Jeszcze nie tak dawno porównywaliśmy nasz wzrost gospodarczy z Francją, Niemcami, Wielką Brytanią. Goniliśmy Zachód. A dziś? Dziś przykładów na to, że może być gorzej, szukamy w takich krajach, jak Czechy, Węgry czy Estonia. Nagle to kraje regionu są wyznacznikiem, a nie - najwięksi w Unii Europejskiej. Zmiana narracji w polityce to oczywiście jedno, ale zmiana sytuacji gospodarczej jest faktem.
Można było sytuację rozegrać tak, by nie musiało być ciężko?
Moim zdaniem na miękkie lądowanie jest już po prostu za późno. Jeszcze przed agresją Rosji na Ukrainę było jasne, że polska gospodarka jest po prostu przegrzana. I było jasne, że jakaś rekalibracja gospodarki będzie potrzebna. Im bardziej będziemy z nią zwlekać, tym będzie ona bardziej kosztowna.
Sytuacja wygląda tak: jeżeli Rada Polityki Pieniężnej działa niezdecydowanie, za wolno, to nie ogranicza inflacji. A jednocześnie wraz ze wzrostem wskaźników rosną oczekiwania inflacyjne Polaków – wszyscy są przekonani, że wzrost cen po prostu się nie zatrzyma. Jeżeli z kolei Rada Polityki Pieniężnej działa zbyt zdecydowanie, podnosi stopy procentowe intensywnie i szybko, to najpewniej dławi inflację, ale jednocześnie ogranicza aktywność gospodarczą, a to wywołuje po prostu recesję, czyli kryzys gospodarczy. I pomiędzy tymi działaniami jest okno miękkiego lądowania. Nie zostało wykorzystane, RPP działała niby zdecydowanie, ale też bardzo chaotycznie – wbrew własnym zapowiedziom i z zaskoczenia. A do tego w atmosferze wyjątkowo nieprofesjonalnych konferencji prezesa.
I teraz siłą rzeczy potrzebny będzie kryzys, żeby inflację zatrzymać?
Wbrew pozorom tutaj nie ma dylematu, co jest na końcu tej drogi. Inflacja jest jak rozpędzone auto zjeżdżające z górki. Albo się zatrzyma, bo świadomie zahamujemy, albo się zatrzyma na jakimś drzewie lub ścianie. Efekt jest ten sam: kiedyś stanie.
Czyli jednak w każdym wypadku walka z inflacją jakąś formą kryzysu się kończy. Musi boleć?
Mówię to z ciężkim sercem, ale mamy wysoką inflację i najpewniej szykuje nam się gospodarcze spowolnienie, a to nas zaboli. Jednak prawda jest taka, że z recesji, w którą wchodzi się z niską inflacją, wychodzi się o wiele szybciej. Z recesji z wysoką inflacją wychodzi się po prostu dłużej.
I właśnie dlatego Narodowy Bank Polski, jak i każdy bank centralny, musi mieć pełną niezależność od polityków, bo to na jego barkach spoczywają niepopularne i trudne decyzje gospodarcze. I nie może ich odwlekać z przyczyn politycznych. Wywołanie spowolnienia gospodarczego nie jest popularną i łatwą decyzją. Politycy, a tym bardziej polscy politycy, jej nigdy nie podejmą z oczywistych powodów. Jednak od instytucji demokratycznych, które stoją na straży pieniądza i jakości gospodarki, trzeba wymagać tych niepopularnych decyzji.
Jednocześnie trzeba dodać, że moim zdaniem realne działania, czyli zmiany stóp procentowych, są tak samo ważne jak komunikacja. To komunikacja utrzymuje oczekiwania inflacyjne w ryzach. Przedsiębiorstwa, ale i sami Polacy, dostosowują swoje decyzje ekonomiczne do bodźców, które otrzymują. Jak otrzymują informacje, że zagrożeń nie ma, to takie decyzje podejmują. Jak ktoś im powie wprost, że będzie gorzej, to z niektórymi wydatkami mogą się wstrzymać.
Na politycznym stole leżą jakiekolwiek sensowne propozycje? I po stronie rządzących, i po stronie opozycyjnej?
Zacznijmy od rządzących.
Oni mają realny wpływ na to, co się dzieje.
I mam wrażenie, że nie rozróżniają – albo rozróżniają i nie komunikują tego – łagodzenia skutków inflacji z prawdziwą walką z inflacją. Tarcze antyinflacyjne numer jeden, dwa, trzy, cztery i ile byśmy ich nie mieli, nie są mechanizmem walki z inflacją, tylko mechanizmem łagodzenia skutków inflacji dla Polaków. Rząd, obniżając podatki na niektóre produkty, dokonał jednokrotnego ścięcia poziomu cen. To w żaden sposób nie wpływa na trendy, co można zobaczyć w sklepach spożywczych, gdzie ceny produktów wcale nie przestały rosnąć.
Walka z inflacją wciąż po stronie rządu nie została podjęta. Wymaga zacieśniania i spowolnienia wzrostu wydatków, a nie przyspieszania.
Czyli koniec z tarczami?
Koniec z powszechnymi tarczami. Łagodzenie skutków inflacji nie powinno obejmować każdego Polaka, tylko tych, którzy realnie mają problemy. Jeżeli wprowadzamy dodatek węglowy, to nie dla każdego, a dla tych, którzy będą mieli problem z ogrzewaniem domów. Już innym tematem jest to, że dodatek węglowy wyklucza tych, którzy korzystają z innych paliw.
Wedle zapowiedzi to się zmieni. A dlaczego tarcze nie dla każdego?
Bo w ten sposób sami generujemy inflację. Działania osłonowe nie idą tam, gdzie są najbardziej potrzebujący, tylko wędrują do poszczególnych grup według klucza politycznego. A przykładem tego jest chociażby 14. emerytura.
Osłania seniorów.
Ale odpowiedzmy najpierw na pytanie: czy każdego seniora trzeba osłaniać? I czy w ogóle w danym momencie to właśnie seniorów trzeba osłaniać? Program ten zresztą ogłaszany jest jako jednorazowy, ale na potrzeby polityczne pojawia się co roku. I pewnie zostanie co roku.
Czyli to nie jest kwestia rozdawania, a rozdawania bez głowy?
Celowane programy z jakiś powodów są w Polsce mniej atrakcyjne politycznie.
Powszechne programy łatwiej wprowadzić. Może to jedyne wyjaśnienie? W takim układzie jest mało wymyślania i niewiele ustaw do pisania, a program jest.
Trzeba jednak znać ewentualny skutek inflacyjny takiego podejścia.
Argument o wielkich kosztach dotyczących procesu weryfikowania wniosków, kryterium dochodowego i czasu, który jest potrzebny, by te procedury przeprowadzić, jest nietrafiony. Wystarczy wprowadzić deklaratywność, a sprawdzać później, nawet losowo i wybiórczo.
Wiemy, ilu i jakich leków brakuje na polskim rynku
A ryzyko oszustw?
Wystarczy minimum zaufania do obywateli. Należy wspierać tych, którzy się łapią do programu i później szukać tych, którzy wzięli środki bezprawnie. Bez zaufania państwa do obywateli nigdy nie będzie zaufania obywateli do państwa.
A opozycja?
Jeżeli ktoś mówi, że po wyborach inflacja od razu spadnie, to uprzedzam: nie spadnie. I pewnie im szybciej politycy opozycji zrozumieją, że kreują oczekiwania, którym nie są w stanie sprostać, tym lepiej dla nich.
Tak samo błędne jest mówienie, że wyrzucą prezesa Narodowego Banku Polskiego i wszystkie problemy miną. Znów uprzedzam: nie miną od ręki. A jednocześnie jest to podążanie ścieżką przejmowania instytucji, które mają umocowanie konstytucyjne. Czy Narodowy Bank Polski i Rada Polityki Pieniężnej mogły działać lepiej? Tak, w warstwie komunikacyjnej można było zrobić wiele rzeczy inaczej. Konferencje po posiedzeniach działałyby zdecydowanie lepiej, gdyby nie miały formy wystąpienia kabaretowego i nawalanki politycznej. Mogło być więcej powagi, więcej profesjonalizmu, ale stopy procentowe i tak pewnie musiałyby zostać podniesione.
Martwi to, że nikt szczerze nie przygotowuje Polaków na zimę. To naprawdę będzie trudny okres, możemy się obudzić w rzeczywistości o wiele mniej komfortowej niż do tej pory. Ze względu nie tylko na ceny, ale i na dostępność surowców w polskich domach może być po prostu zimniej. A żeby nie było zimniej, gospodarstwa domowe powinny zacząć oszczędzać i być na to gotowe. Brak takiego komunikatu jest fatalny w skutkach.
To jest niepopularny komunikat.
Są momenty, w których władzy nie powinno chodzić o popularność.
Z drugiej strony jak bardzo szkodliwe mogą być komunikaty, żeby oszczędzać energię, prąd? Jak szkodliwe są komunikaty, żeby przesiadać się z komunikacji indywidualnej do zbiorowej? Jak trudne jest, by przedsiębiorcy wyłączali oświetlenie placówek w nocy? We Francji tak będą działać największe sieci supermarketów. Czy przyśpieszenie wysiłków na rzecz modernizacji termicznej domów byłoby niepopularne? Nie sądzę, ale wykracza poza myślenie o tarczach.
Premier raz zachęcał do termomodernizacji, trzeba mu to oddać.
Chyba się zgodzimy, że rzadkie komunikaty trudno nazwać jakąkolwiek debatą, akcją społeczną.
Milton Friedman mówił, że inflacja jest podatkiem, który łatwo nałożyć i łatwo z niego korzystać. Im drożej w sklepach, tym większe wpływy podatkowe.
Od razu zaznaczę, że jesteśmy w strefie domniemywań, a nie pewnych faktów. Faktem jest, że prezes Narodowego Banku Polskiego jest ściśle związany z partią rządzącą i wielokrotnie sam mówił o doskonałej współpracy. Jego spotkania z rządzącymi, czy przedstawicielami partii, która go wybrała, nie są transparentne. Nie są ani transmitowane, ani w żaden sposób relacjonowane. To rodzi podejrzenia, że istotnie inflacja – w początkowej fazie, jeszcze w tamtym roku – mogła być po prostu tolerowana.
Była na rękę?
Jej podwyższony poziom sprawiał na przykład, że wpływy z podatku VAT były wyższe. Jednocześnie wpisywanie zaniżonej inflacji do ustawy budżetowej powodowało, że rząd po prostu oszczędzał: nie musiał podnosić wynagrodzeń w administracji tak, jak powinien. O ile jednak inflacja to podatek, który łatwo nałożyć, to jednocześnie jest to podatek, który wyjątkowo trudno wycofać.
Co zrobił prof. Adam Glapiński, gdy inflacja zaczęła rosnąć? Czarował i zaklinał rzeczywistość. Trudno powiedzieć, jakie są przyczyny i prawdziwe powody takiego zachowania. Nie można jednak wykluczyć, że podwyższona inflacja wydawała się atrakcyjna. Problem w tym, że to działa tylko na początku. W pewnym momencie pożyczanie pieniędzy staje się drogie, a jednocześnie zaczyna działać mechanizm utrwalenia się oczekiwań. To igranie z ogniem. Jeżeli ktoś z nim igrał, to chyba właśnie się poparzył.
Dowodów brak?
Zapisów ze spotkań i rozmów szefa banku centralnego z premierem i politykami partii rządzącej brak, więc możemy poruszać się tylko w strefie hipotez.
Ale na twierdzenie, że będzie ciężko, mamy wystarczająco dużo dowodów?
Niestety świadczy o tym coraz więcej wskaźników. Będzie ciężko, a najbliższa zima będzie zimniejsza i droższa.
Mateusz Ratajczak, dziennikarz Wirtualnej Polski