Bank Gospodarstwa Krajowego pochwalił się w piątkowe przedpołudnie, że sprzedał dwie serie obligacji Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 (FPC0631 i FPC0342) za 364,4 mln zł, przy popycie na cztery serie na poziomie bliskim 1,5 mld zł. To spory sukces, gdyż jeszcze kilka miesięcy temu obawiano się, że rynek nie będzie aż tak chłonny.
Sęk w tym, że koalicja wielokrotnie krytykowała PiS za zadłużanie państwa poza kontrolą parlamentu. Za rządów Zjednoczonej Prawicy w opozycyjnym wtedy Senacie na seminariach mówiono wiele o zagrożeniach z tym związanych i konieczności zmian.
Uczestnikami tych rozmów byli posłowie nowej władzy, w tym typowana wtedy na szefową resortu finansów Izabela Leszczyna (obecna minister zdrowia). Co zostało z tych zapowiedzi?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Finanse publiczne Polski rozmontowane. Naprawa potrwa
BGK stał się symbolem finansowego spiritus movens prawicy. To tam został ulokowany największy fundusz pozabudżetowy, czyli wspomniany Fundusz Przeciwdziałania COVID-19, z którego premier Morawiecki dokonywał wypłat na wszelakie cele, w większości żaden sposób niezwiązane z pandemią.
Na zarządzaniu funduszem suchej nitki nie zostawiła swego czasu Najwyższa Izba Kontroli, która do tej pory jako jedyna instytucja w kraju zajrzała pod finansową kołdrę Zjednoczonej Prawicy. Posypały się zarzuty o skrajną niegospodarność, chaos i proceduralną wolnoamerykankę (więcej pisaliśmy o tym TUTAJ).
Piątkowa aukcja przypomniała, że Fundusz wciąż się zadłuża. A dokładnie zadłuża nas - jak mówi w rozmowie z money.pl Marcin Mrowiec, główny ekonomista Grant Thornton, specjalista w zakresie polityki monetarnej oraz fiskalnej.
Emituje obligacje, które stają się długiem publicznym i to my, obywatele Polski, będziemy tym długiem obciążeni. Zarówno odsetkami, jak i koniecznością spłaty. Natomiast nie robiłbym z tego zarzutu do BGK: bank działa w ramach obowiązującego prawa i procedur - tłumaczy nasz rozmówca.
Forpoczta zmian
Mrowiec apeluje o zmiany tych procedur tak, by były bardziej przejrzyste. I ekipa Donalda Tuska zrobiła już pierwszy krok w tym kierunku. W wykazie prac rządu czytamy, że w drugim kwartale przyjmie on nowelę ustawy o finansach publicznych włączającą m.in. fundusze BGK do uzasadnienia budżetu. Co to zmienia?
"Proponowana reforma zwiększy przejrzystość finansów publicznych i rolę ustawy budżetowej w zarządzaniu finansami państwa" - wyjaśniają ekonomiści Banku Pekao.
Ze zmian cieszy się także ekonomista Grant Thornton. Jego zdaniem to "krok w dobrym kierunku".
- To są wydatki publiczne, to jest kreowanie zadłużenia dla nas wszystkich i musi to odbywać się zgodnie z regułami prowadzenia finansów publicznych, które są skodyfikowane głównie właśnie w ustawie o finansach publicznych. Traktuję to jako oczywistą oczywistość, że tak powinno być. Szkoda, że tak późno - to zawsze powinno było tak wyglądać, również za poprzednich rządów - przekonuje Mrowiec.
Na tym jednak dobre informacje się kończą. Rząd Tuska będzie musiał grać narzędziami wymyślonymi przez PiS, bo inaczej sam wpadnie w pułapkę.
PiS czuło pismo nosem
W zeszłym roku premier Morawiecki z emfazą mówił, że finanse publiczne Polski pod jego rządami są w świetnym stanie, ale żeby jeszcze bardziej to udowodnić, nastąpi ich konsolidacja, czyli włączenie funduszy BGK i PFR pod ustawę budżetową. Później okazało się, że będzie można tak zrobić tylko z częścią funduszy, gdyż włączenie wszystkiego groziłoby przekroczeniem konstytucyjnego progu 60 proc. PKB, po którym rząd musiałby mrozić wydatki i pokazać zrównoważony budżet.
A to w obecnych warunkach oznaczałoby przepis na niemały kryzys.
W połowie listopada 2023 r. pisaliśmy, że rząd Zjednoczonej Prawicy czuł pismo nosem i nie chwaląc się opinii publicznej, założył w strategicznym dokumencie Ministerstwa Finansów ostre cięcia już w 2025 r. Tak by nie przekroczyć wspomnianych progów ostrożnościowych.
PiS chciał wprowadzić tzw. dostosowanie fiskalne rzędu 1 pkt. proc. każdego roku. Co to oznaczało? W skrócie: albo na stałe ścięcie wydatków, albo podwyżkę podatków. Mowa była o dziesiątkach miliardów złotych.
Po kilku miesiącach od tych wydarzeń sytuacja nieco się poprawiła, ale zarządzający kasą państwa wciąż mają przed sobą wiele wiraży.
Nie chciałbym być na miejscu obecnego ministra finansów - mówi nam Marcin Mrowiec.
Według niego Andrzej Domański znajduje się teraz między młotem a kowadłem. Z jednej strony dociskają go twarde dane i wymogi zarówno Ustawy o finansach publicznych, Konstytucji (limit 60 proc. długu/PKB), jak i procedura nadmiernego deficytu, w której za chwilę się znajdziemy.
Z drugiej czuje on presję polityczną związaną z obietnicami złożonymi przez wszystkie partie koalicji.
- Przypomnijmy, że zgodnie z "Licznikiem obietnic wyborczych" money.pl, partie tworzące obecną koalicję rządową złożyły obietnice sumujące się do 463 mld zł nowych wydatków (Lewica: 217 mld zł dodatkowych wydatków budżetowych rocznie, TD: 126 mld zł, KO: 120 mld zł). Szukając pozytywów, można powiedzieć, że dobrze, że tych obietnic nie realizują. Finanse publiczne by tego nie wytrzymały - argumentuje ekonomista Grant Thornton.
Minister finansów wypije piwo nawarzone przez PiS?
Według Mrowca, aby uprzątnąć finanse, należałoby teraz wszystkie podmioty wymyślone przez PiS (fundusze, instytuty itd.), umieścić "pod jednym dachem" formalno-prawnym.
- Tu jednak jest pułapka - im szybciej i im mocniej to byłoby robione, tym bardziej pogarszałyby się statystyki długu i deficytu, zgodne z polską definicją - przestrzega.
To, zdaniem eksperta, powodowałaby, że obecny minister finansów musiałby "pić piwo nawarzone przez poprzedników".
- Bo oni (Zjednoczona Prawica - przyp. red.) te fundusze i instytuty stworzyli, wygenerowali wydatki, a formalnie - "po wyprostowaniu" - w prawidłowej metodzie klasyfikacji szłoby to na konto obecnego ministra - tłumaczy nasz rozmówca.
- To twardy orzech do zgryzienia. Prawdopodobnie trzeba będzie robić to stopniowo: wszelkie ewentualne nowe wydatki zgodnie z regułami, a te stare powinny być stopniowo włączane w krajowe statystyki - dodaje Marcin Mrowiec.
Strategia się broni
Przypomnijmy: w przyjętym przez rząd projekcie budżetu na 2024 r. założono deficyt na poziomie 184 mld zł, przy deficycie sektora finansowego na poziomie 5,1 proc. PKB.
Potrzeby pożyczkowe netto w 2024 roku szacowane są na 252,3 mld zł, a brutto na 449 mld zł. Ludwig Heinz, główny analityk agencji S&P Global Ratings odpowiedzialny za rating Polski, kilka dni temu mówił, że chociaż potrzeby pożyczkowe Polski są bardzo wysokie, to ogólna strategia dotycząca długu wydaje się być przekonująca.
- Opiera się ona zarówno na krajowym systemie finansowym, jak i na zwiększeniu emisji zagranicznych. W mojej ocenie nastroje inwestorów zagranicznych mogą być w tym względzie korzystne, a rząd posiada wystarczające możliwości pozyskiwania finansowania. Inną kwestią jest koszt tego finansowania, który jak zakładamy, będzie wyższy niż w przeszłości. Pomimo wysokich potrzeb pożyczkowych, biorąc także pod uwagę przewidywany napływ innych funduszy, strategia dotycząca długu wydaje się możliwa do zrealizowania - wskazał analityk S&P.
- Analizujemy dane dotyczące sektora instytucji rządowych i samorządowych, które obejmują również pozycje pozabudżetowe. Uważam, że w kwestii rozwoju zadłużenia i ogólnych trendów deficytu, mamy przejrzystość. Zobaczymy, czy rząd faktycznie zmniejszy wykorzystanie funduszy pozabudżetowych. Wiele spośród nich będzie prawdopodobnie kontynuowanych, być może nieznacznie zredukowanych. W ogólnej ocenie widoczność oraz transparentność finansów publicznych jest wystarczająca - skonkludował.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl